Jak dostać się z Malezji do Indonezji? Szczegóły techniczne pod tekstem.
Nie chciało nas to Kuala Lumpur wypuścić.
Najpierw ukradziono nam pormonetką. W rozpaczy swej przekopałam bagaż wzdłuż i wszerz, bo to jeszcze było w hostelu. Oczywiście wówczas jej nie znalazłam, a moje działania przypominały te z Kubusia Puchatka – im bardziej szukałam, tym bardziej pormonetki nie było. Dopiero jak się pogodziłam ze stratą mamony wysokości trzech podróżodniówek pormonetka wyskoczyla z podziemi. Mogłyśmy jechać.
Dojechałyśmy do dworca, ale wtedy dla odmiany przypomniałam sobie, że zostawiłam kabel od laptopa w hostelu. No tak, ładowanie lapka w nietypowym miejscu plus akcja z pormonetką zaowocowały kablem, ktory wciąż spoczywał pod biurkiem. Coż było robic. Zawinełam nas więc na pięcie i tęsknie popatrzywszy na dworzec, potulnie wróciłam po kabel.
Trzecie podejscie musiało się już udać, tyle że zrobiło się dość późno. Autobusy do Malaki co prawda jeżdżą co pół godziny, ale mają różne ceny. Na nasz – najtańszy – musiałyśmy czekać godzinę. Może i dobrze się złożyło, bo na Dworcu Autobusowym (TBS) mają świetne jedzenie w ulicznej cenie (wjedźcie ruchomymi schodami na pierwsze piętro, po lewej stronie w rogu zobaczycie miejscową knajpę), a do tego są.. kapsuły. Znalazła je oczywiście Gaja:
– Mamo, co to jest?.. – zapytała zdziwiona na widok kosmicznie wyglądających, białych pojemników, ustawionych na terminalu TBS.
– To? Hotel.
– Hotel??? TOOOO?.. TUUU?.. A jak się tam śpi?.. – zdziwnienie malucha było olbrzymie. No więc, że wciąż miałśmy czas, poprosiłam miłego pana o zademonstrowanie ukrytego w środku łóżka. Gaja nie posiadała się z zachwytu.
– Mamo!!! Zostańmy tu!!! Śpijmy na dworcu!!! Jaki fajny domek!!! Nie jedźmy dzisiaj, prosze..
No nie, jechać musiałyśmy, ale przyznam, że sama jestem ciekawa, jak się śpi w takiej kapsule. Coraz częściej widzę też tego typu hotele na szlaku – nie należą do tych najtańszych, ze wspólnym dormi, ale może kiedyś, w ramach eksperymentu spróbujemy. Nie bardzo tylko wiem, jak rozwiazywana jest kwestia bagażu, bo przyznam, że miejsca na plecak to w nich raczej nie przewidziano.
TBS dostarczył nam też innych wrażeń.
– Mamo! Popatrz! Ale rozebrani! – komentowała szeptem Gaja stroje Francuzek, stojących obok ubranych od stóp do głów Malanek. Grupa dopiero co przyjechała, na ich plecakach dyndały naklejki linii lotniczych, więc prawdopodobnie nie zdawali sobie sprawy, że nawet w kosmopolitycznym, ale wciąż muzułmańskim Kuala Lumpur moga wzbudzać zainteresowanie. A wzbudzali fest. Faceci jawnie nie odrywali od nich wzroku. Kobiety zerkały kątem oka, ale raczej udawały, że ich nie widzą. Ja z zainteresowaniem. ale i z nutką zażenowania obserwowałam całą sytuację. „Travel globally – dress locally” (Podróżuj globalnie, ubieraj się lokalnie) – głosił jeden z bilboardów. Jakby nie było – to my jesteśmy gośćmi na ich ziemi i – zgodnie z przyjętymi zasadami – powinniśmy ich zwyczaje respektować.
Terminal autobusowy w Melace leży dość daleko od turystycznej starówki. Na szczęście za 2 MR można złapać miejski autobus, odjeżdżający ze stanowiska nr 17 lub 18 (linia nr 7), który dowozi na prom i do centrum. Ludzie są pomocni, często mówią po angielsku, zawsze podpowiadają gdzie wysiąść.
W Melace na dworcu wylądowałyśmy tak niefafuśnie, że musiałyśmy odczekać 50 minut, by złapać ostatnie połączenie (21.30). No więc czekałyśmy, w międzyczasie – w słabym necie z McDonalda (wifi na dworcu w McDonaldzie jest ogólnie dostępne) – próbując zarezerwować hostel.
Czołgający się net wreszcie załapał komendy. Hostel był zaklepany, autobus podjechał, miły pan kierowca wysadził nas wprost na Little India – prościutko pod hinduską knajpą. Hinduskie knajpy, przynajmniej w Malezji słyną z tego, że mozna w nich zjeść tanio, dobrze i ostro. To ostanie wciąż nam nie do końca pasuje, ale generalnie dwa pierwsze przymiotniki zawsze zachęcają nas do odwiedzin. Tak też się stało i tym razem. Głodne jak wilki wpadłyśmy w hinduski rwetest i ani nie obejrzałyśmy się, jak przed Gają stał pyszny roti canai, a przede mną – sama nie wiem co, ale też przepyszne. Rachunek – 5 RM. Super!
W międzyczasie zrobiło się faktycznie późno. Poleciałyśmy więc już nam znanymi z poprzedniego pobytu uliczkami w kierunku hostelu z zaklepanym dormi. Wpadamy, dzwonimy – nic. Patrzę na zegarek – 22.10. Dzwonię raz jeszcze.
Otwiera koleś, mierzy mnie wzrokiem z góry na dół.
– Czego? – rzuca gburowato.
– Selamat malam! – popisuję sie swoim marnym malajskim – Rezerwację mamy u Państwa.
– Tak?.. – mruczy koleś drapiąc się po jajkach.
– No tak..
– Czekaj tu. – rzuca i znika, zatrzaskując nam drzwi przed nosem.
Stoimy z Gajką patrząc sie na siebie z głupimi minami, po czym obie, jak na komendę wzruszamy ramionami. No dobrze, czekać to czekać.
Trzy minuty później drzwi otwierają się ponownie.
– Macie rezerwację, ale musicie dopłacić 10 ringittów. Jest po 22.
Zamrugałam oczami. Nigdy nie spotkałam się z takimi warunkami w hostelach, no ale może faktycznie tak jest. Tyle że my płacimy za łóżko w dormi 15 ringitów. Za 25 ringitów to my możemy mieć z Gajka niezłą komnatkę.
– Spóżniliśmy się tylko 10 minut. Please, mamy rezerwację.
– Nie interesuje mnie to.
– Ale 25 MR za dormi to jest bardzo drogo, moze się jakoś dogadamy. – próbuję negocjować.
– Nie podoba Wam sie to spadówa! – tym razem gość trzaska drzwiami już na dobre.
Patrzymy z Gają na siebie w totalnym zdziwieniu. Takich akcji jeszcze nie przerabiałyśmy.
– Nie to nie. – przemówiła rozsądnie moja córka – Chodź mamo, poszukamy czegoś innego.
Podrapałam się w głowę. Było co prawda późno, ale cieplutko. Malaka jest pełna hosteli. Trzeba było po prostu ruszyć się z miejsca i popytać, gdzie tylko jeszcze był ślad życia, bo Malaka w tygodniu chodzi spać z kurami.
Jak się okazało hostel znalazł nas sam. Tyle co ruszyłysmy przed siebie, dobiegł nas głos:
– To może u mnie zostaniecie? Mamy jeszcze wolne łóżka..
– Wszystko zależy ile kosztują – powiedziałam ostrożnie, wietrząc podstęp.
Podstępu nie było. Wylądowałyśmy w pyciusieńkim hosteliku pewnego Araba, ktorego serce przywiodlo do Melaki. Hostel był w dobrej cenie, atmosfera w środku czarownie latynoska (wraz z nami w dormi było 2 Hiszpanów, jeden Chilijczyk i jedna dziewczyna z Argentyny), niestety rano okazało sie, że ma jedną wadę. Pluskwy. Dziękowałam bogom, że nie rozpakowałam rzeczy, tylko tak jak stałyśmy rzuciłyśmy się w łóżko, grubszą toaletę zostawiając na rano. Dzięki temu, zupełnie niechcący zminimalizowałyśmy ryzyko zabrania pluskw w dalszą podróż.
Na prom do Dumai trzeba stawić się minimum 2 h wcześniej. Ma to sens, bo ludzi było bez liku. Pomimo tego, że trwał okres wolnego, udało mi się kupić bilet bezpośrednio przed rejsem, choć nie obyło się bez zgrzytu.
– A bilet powrotny panienka ma? – zapytał koleś w kasie.
– Mam.
– A mogę zobaczyć?
– Nie. Mam go na dysku.
– Może być, ale musi mi go pani pokazać. Jak go nie zobaczę, to pani nie sprzedam biletu. Indonezja na pewno panią o to poprosi, a jak pani nie będzie miała, to panią wrócą, a ja tylko będe miał z panią problem.
Zgrzytnęłam zębami, ale gość miał rację.
– Użyczy mi pan wifi? – zapytałam i w dziesięć minut bilet był gotowy. Gość popatrzył na mnie, uśmiechnął się pod wąsem i bez dalszych problemów wystawił mi kartę wejścia na prom. Reszta potoczyła się tak jak na standardowym przejściu granicznym – pieczątka wyjazdowa, prześwietlenie bagaży i ani się obejrzałyśmy – już siedziałyśmy na promie – metalowej puszce bez otwartego pokładu. Ale w zasadzie nie cierpiałyśmy z tego powodu, bo miła obsługa, po wręczeniu pasażerom wody, muffinka i dwóch galaretek włączyła wszystkim Gwiezdne Wojny VIII i pomimo faktu, że były po malajsku z chińskimi napisami – odleciałyśmy w nie z Gają zupełnie.
Ani się nie obejrzałam, gdy przybiliśmy do Dumai – w inną epokę, w inny świat.
W sekundzie otoczył nas rwetest ludzi w sarongach (materiał, którym lokalni owijają biodra, sięgający do połowy łydki), muzułmańskich czapeczkach i hijabach. Bagaże z promu wylatywały bez ładu i składu, należało uważnie obserwować obsługę, by w porę zauważyć swój i przebić się po niego do pierwszej linii. Postawiłam więc Gaję na stercie desek, by ochronić ją przed pchającym się tłumem i sama ruszyłam walczyć o nasz plecka.
– Bule! BULE!!! (biała! BIAŁA!) – darła się obsługa, poszukując mnie wzrokiem. Po chwili wraz z plecakiem znów byłam przy Gai. Ułożyłam nasz dobyteczek na diablito, plecak z cennym laptopem i resztką jedzenia zarzuciłam na plecy, po czym, usiadłam obok Gajenki.
Nie było się gdzie pchać. Uznałam, że taktyka przeczekania będzie najlepszą i gdy dopiero pirs opróżnił się z gwałtownie poruszających się ludzi, wzięłam małą łapkę w swoją i spokojnie poszłyśmy poszukać sali odpraw.
Jak dostać się z Malezji do Indonezji?
Najłatwiej i najtaniej samolotem – pod warunkiem, że się kupi bilet z rozsądnym wyprzedzeniem oraz że się nie ma bagażu rejsowego. W naszym przypadku w grę wchodziły dwa pełne bilety oraz dopłata za duży plecak (dobrze, że już jeden – nosidło zostało służyć znajomym w Malezji), więc lot robił się drogi. Wybrałyśmy więc opcję promu.
Są trzy możliwości dostania się do Dumai (Indonezja):
– z Port Kelang (wybrane dni -> info, ceny TU) – maj 2018 r – wciąż działa – potwierdzone w Dumai.
– z Port Dickson (wybrane dni -> info, ceny TU) – maj 2018 r – wciąż działa – potwierdzone w Dumai.
– z Melaki (wiecej info TU, rejsy codzienne, g 10 am, należy być minimum 2 h wcześniej. Bilety (one way) kupiłam bezpośrednio przed rejsem, sprzedający wymagał okazania biletu wyjazdowego Z INDONEZJI (w moim przypadku – samolotowego) Cena one way: 110 MR dorosły, 55 dziecko PLUS DODATKOWO po 25 MR opłaty portowej od każdej z nas. Na to ostatnie nie byłam przygotowana, szczęściem miałam zaskórniaki dolarowe – poszły całe, ale przyznaję, że po fair kursie.
Na terminalu nie ma ogólnie dostępnego WiFi, NIE można też płacić kartą.
Rejs trwa ok 2h, dostaje się 200 ml wody, muffinka i dwie galaretki. W trakcie rejsu puszczany jest na ekranach film.
Przy wyładunku trzeba być uważnym – bagaże wyrzucane są (dosłownie) prosto na beton, albo przekazywane bezpośrednio właścicielom – jeśli tenże się w czas ogarnie. Polecam obserwować uważnie pracowników, bo impet z jakim lądują walizki na pirsie ma szansę je uszkodzić.
Odprawa odbywa się w budynku zaraz przy pirsie, droga jest tak wytyczona, nie da się go ominąć. Należy mieć przygotowany bilet wyjazdowy z Indonezji (wydrukowany lub ściągnięty na lapku/telefonie). WiFi po stronie indonezyjskiej także jest niedostępne.
„Jakby nie było – to my jesteśmy gośćmi na ich ziemi i – zgodnie z przyjętymi zasadami – powinniśmy ich zwyczaje respektować.” – Czyli jak muzułmanka do nas przyjedzie, to ma się rozebrać? Już to widzę. 😀 Nie wiem dlaczego to tak działa, że my się zawsze musimy dostosowywać do innych, a inni już do nas nie muszą. Nigdy tego nie pojmę.
Hahaha, a Ty chodzisz rozebrana po ulicy?.. 😉
Poważniejąc – w Polsce akceptowane są zarówno nakrycia głowy, jak i długie sukienki z długim rękawem. Nie widzę tutaj braku dostosowania się do zasad obowiązujących w Polsce.
Ach dziewczyny znów macie same przygody.Gptpwy temat na książkę. Miłej podróży Wam życzę Uważajcie na pluszowy.
Zaczęło się nieźle, fakt! Po naszemu, hahaha.. Zobaczmy jak będzie dalej, trzymajmy kciuki, by było jak najlepiej!..
Będzie co wspominać 🙂
Karolina Hebda Już jest co – rozwiazał sie worek z przygodami, juhu!!!! Zaraz wrzuce kolejną migawkę! <3
Przeczytałam Bule i od razu przypomniały mi się wakacje
Hahaha, prawda? 😀 😀 😀