Tira łapałyśmy ponad dwie godziny. Miało być łatwo, bo był to duży parking, tyle tylko, ze większość tirów jechała w przeciwnym kierunku. Wreszcie znalazł się jeden, który ulitował się nad sierotami i zabrał ich w wymarzonym kierunku. Tyle tylko, ze do naszej destynacji nie dojeżdżał, ale dojeżdżał prawie i to się liczyło. Ustaliliśmy wiec, ze zostawi nas przy ostatniej grupce garkuchni, w której zwykle posilają się kierowcy tirów, a i autobusy stają zabierając ludzi bez problemu. Tam sobie jakiś transport złapiemy.
Jednak coś się pozmieniało w planach naszego kierowcy i po 4 godzinach jazdy, w środku nocy, wysadził nas przy dużej i pustej stacji benzynowej, obok której autobusy w pożądanym kierunku śmigały z prędkością urywającą głowę. Było zimno, coraz zimniej. I ciemno. Siedziałam na naszym plecaku z Małą na kolanach i pomału docierało do mnie, ze sytuacja zaczyna zmieniać się w trudna. Zjadłyśmy resztkę chleba, obserwując pędzące samochody. Nie wyglądało to dobrze. Popatrzyłam w drugim kierunku. Przy stacji dwóch chłopaków kręciło się kolo uśpionego auta. Podeszłam z pewna nadzieja, która szybko prysnęła.
– Podrzucić Was? Nie ma szans, siadła skrzynia biegów, zostajemy tu do rana.
W tym momencie do odległych od nas dystrybutorów podjechało stareńkie auto.
– Chodź Gaja, pójdziemy zapytać – powiedziałam, w zasadzie z obowiązku kierując się w stronę samochodu. I tak nas przecież nie wezmą. Jesteśmy późno w nocy na środku niczego, zmęczone, wymięte i brudne, na bank nas nie wezmą, po zmroku nikt nie bierze autostopowiczów. Własne bezpieczeństwo w kraju koki jest priorytetem.
W samochodzie ojciec z synem. Pytam z bezpiecznej odległości, nie chcąc ich przestraszyć. Patrzą na siebie, jednak trochę przestraszeni ta cudzoziemka z dzieckiem na ręce.
– A w ile osób jesteście – pyta niepewnie chłopak, rozglądając się wokół
– W dwie. A w zasadzie w półtora – odpowiadam, przytulając Maluszkę.
Chłopak patrzy niedowierzając, po czym bez słowa wysiada, otwiera bagażnik i ładuje tam nasz dobytek.
***
Jhonatan ze swym tata nie dość ze zawieźli nas do miasta, to jeszcze, widząc, ze Gaja zasnęła – zmienili plany i nadkładając sporo drogi, wysadzili nas prosto pod progiem czekającego na nas couchsurfera, tym samym oszczędzając nam tułaczki nocnymi autobusami po ciemnej, zimnej i bardzo o tej porze niemiłej Bogocie. O noclegu Nie_wiem_gdzie_i_jak nie wspominając.
Czuję morze wdzięczności za tych dwóch, zwykłych ludzi, którzy robiąc tak niewiele, tak dużo pomogli. I za dobro, które tak właśnie się mnoży.
❤