Wyjechaliśmy kawał drogi w pustynię. Cerro Quemado wraz z całym łańcuchem wznoszących się nad nią gór zrobiło się maleńkie, wioski nie było już widać. Kierowca w milczeniu zrzucił nam drewno, zainkasował należność, po czym, wznosząc tumany pustynnego kurzu wrócił do wioski, a my? Popatrzyliśmy na siebie, popatrzyliśmy na niskie już słońce i zaczęliśmy szukać miejsca na rozbicie namiotów.
Miejsce znalazło się błyskawicznie. W lesie governadoras i kolczastych kaktusów Eric odkrył małą polankę, w sam raz na nasze dwa niewielkie domki i ognisko. No więc, spogladając na ciężką kulę słabnącego słońca zaczęliśmy tachać rzeczy – najpierw namioty, potem woda i jedzenie, aż wreszcie stosik drewna.
Ten stosik wcale nie był wielki. Znając zakusy żarłocznego ognia, patrzyłam na niego z niepokojem, aż wreszcie nie wytrzymałam.
– Roberto, wydaje mi się, że mamy za mało drewna – wyskoczyło ze mnie – przecież to nie wystarczy do świtu.
– No nie wystarczy. – odpowiedział filozoficznym tonem Roberto – Musimy nazbierać go więcej. Ale najpierw zajmijmy się namiotami.
No więc zajęliśmy się zgrabnie i dwie pomarańczowe kopuły szybko ozdobiły monotonny krajobraz Wirikuty. Szybciutko znalazły się też kamienie na obudowanie miejsca na ognisko, bo choć pożar nam tu nie groził, to jednak taki kamienny krąg przyciągał nasze serca, myśli i oczy. Pozostało już tylko wyposażyć namioty w akcesoria konieczne do spędzenia nocy i zabrać się za ostatni punkt programu – drewno.
Z tym drewnem to była bida. Niby wokół rosły krzaczki, a każdy z tych krzaczków miał kilka uschniętych gałązek, jednak znając łakomstwo ognia obawiałam się poważnie, że owe suche patyczki nie pomogą nam wiele w zimną pustynną noc. Z braku jednak innego rozwiązania zaczęliśmy całą ekipą łamać i znosić te gałązki, bo lepiej mieć cokolwiek, niż z automatu skazać się na nocne dygotki.
Nagle, zupełnie niespodziewanie usłyszałam dżwięk, od którego zjeżyły mi się włosy na karku. Dochodził on z daleka, przylatywał na skrzydłach pustynnego wiatru, drażnił ucho niepokojącym tonem.
– Gaja! GAJA! Słuchaj! Kojoty..
Tak, to były kojoty, owiane legendą pustynne wilki, które w niejednej opowieści zagrażały nieroztropnym wędrowcom. Przed kojotami zawsze chronił ogień. I choć wiedziałam, że kojoty nie atakują ludzi i na wszystkie zasłyszane pustynne opowieści należy patrzeć z przymrużeniem oka – miałam ciary na plecach.
A dźwięk wibrował w powietrzu, opadał na moment, by za chwilę wznieść się przejmującym skowytem pod samo gasnące zachodem słońca niebo. Nad horyzont wolno wczołgiwał się zaspany księżyc, rozpoczynała się noc – czas panowania pustynnych wilków.
No własnie, noc. A z noca – zimno. Należało się pospieszyć. Łamałyśmy więc suche gałązki z coraz to większą determinacją, gdzieniegdzie znajdując kawałek suchego korzenia czy kawałek grubej gałęzi. Takie skarby Gaj od razu łapał i pieczołowicie niósł do ogniska, a mama łamała i łamała, bo zimno to było to, czego nieznosiła prosto z serca.
W końcu gremialnie uznaliśmy, że leni (drewna) jest wystarczająco dużo i że powinniśmy ową noc przetrwać. Eric przygotował zgrabny stosik, po czym usiedliśmy na moment w namiotach, by odpocząć po przygotowaniach i drodze. Jedyną osobą, z której energia wręcz tryskała była Gaja. Podskakiwała, śpiewała, wyła głosem kojota i nieustannie zbierala gałązki. W końcu kucnęła przy ognisku i zaczęła trzeć o siebie dwa kawałeczki drewna. Ruch był bardzo znajomy, tak znajomy, że wręcz nie dowierzałam własnym oczom.
– Gaja, co robisz?
– Rozpalam ogień – rzekło moje dziecko, jakby robiło najzwyklejszą rzecz na świecie. Bo w zasadzie robiło, ale ta metoda, którą używało..
– A skąd wiesz, jak się rozpala ogień? – zapytałam, zafascynowana sceną.
– Skad? Od Peppy Pig! – odpowiedziała Gaja, trąc z zapałem gałązki.
Ognia co prawda Gaja nie skrzesała, za to wprawiła mnie zarówno w zdumienie, jak i wzbudziła refleksje nad źródłami z których czerpią dzieci. A źrodeł jest niezliczona ilość. I choć my jesteśmy na wiekszość z nich nieuważni, dzieci jednak, ze swoimi oczkami przypominającymi kamery i głowami jak superpojemne dyski rejstrują wszystko, a potem odtwarzają w stosownym do tego momencie. Zadziwiające, z jak różnych stron nabywają życiowych sprawności, uważnie naśladując dostrzegane zachowania, gesty i czynności.
Tymczasem zapadła noc. Rozpaliliśmy ognisko mniej wymagającą metodą, a potem zgłodnieliśmy. No więc na tapetę poszły przywiezione na pace wiktuały i po krótkiej obróbce termicznej zabraliśmy się do jedzenia. Głód absolutnie niwelował niedociągnięcia pustynnej kuchni.
Wreszcie, z pełnymi brzuchami, rozleniwieni ciepłem ogniska rozsiedliśmy się wygodnie. Popłynęły opowieści. Przyjaciele Roberto mieszkali w Wadley mnóstwo czasu, wystarczająco dużo, by dzielić się historiami z pustyni. Słuchałyśmy z Gają zafascynowane, wpatrując się w ogień.
– Mamo.. Popatrz.. Tam jest coś żywego – szepneła nagle Gaja, wskazując paluszkiem w ogień.
Faktycznie, rozżarzone, złotopomarańczowe gałęzie składały się co rusz to w wyzłoconego jaszczura, to w krzyczącą oczodołami, mieniącą się czaszkę, to znów zerkały profilem rajskiego ptaka. Każdy z nas widział w nim co chciał, natomiast Gaja widziała jeszcze wiecej. Dla niej te postacie żyły..
Zresztą kto tam wie.. Być może one na prawdę żyją, tylko nam brakuje zmysłu by to zobaczyć? Tak jak żyją drzewa, trawy, łąki, tylko my nie dostrzegamy w tym życiu nic wiecej, poza zwykłą egzystencją materii. A co by było, gdybyśmy na te drzewa, rzeki, strumienie i góry popatrzyli tak, jak nasi przodkowie? Albo jak Huichole. Albo tak jak Gaja?
Wielki księżyc świecił srebrną kulą wprost nad nami. Na chwilę wyszłam poza ognisko. Ot, parę kroków w zimny mrok, w kierunku roju gwiazd, do czarnych kształtów kaktusów.
– Nie oddalaj się za bardzo – usłyszałam głos Roberta.
Nie, nie miałam chęci iść daleko. Chciałam tylko zanurzyć się w cisze pustyni, poczuć jej zimny dotyk, pobyć z nią w milczeniu – w szacunku i we wdzięczności za tą noc. Bo przecież działa się magia, bo jak inaczej nazwać tę chwile, które przyszły do nas tu, na świętej pustyni, do której Huichole pielgrzymowali od stuleci?
Podniosłam głowę. Niebo wyglądało przepięknie. Chmury rozproszyły się i pozostał tylko kordon obłoczków, przypominający szydełkową serwetę na babcinym stole. Obłoczki nie próżnowały, w karnych szeregach przesuwały się tuż przed nosem księżyca zamieniając się to wielką sowę, to płynące statki, to samego Twardowskiego z mojej dziecinnej książeczki.
Stałam tak zamyślona, wtopiona w czerń lodowatej nocy, gdy magiczny wiatr znów przywiał z dala wycie kojotów. Jakże inne ono teraz było, znacznie bliższe, jeszcze bardziej upiorne..
Gdy wróciłam do ognia, Gajenka spała w najlepsze. Zagrzałam więc na ogniu troszkę wody, wlałam w plastikową butelkę i włożyłam w nogi śpiworka. W tak przygotowany śpiworek wsadziłam delikatnie Gajenkę i przy pomocy Roberta przetransportowałam ją do namiotu. Tam moj mały człowiek, osłonięty od zimnych podmuchów poliesterową ścianką oraz konstrukcją z nosidła spał smacznie, a ciepła woda zamknięta w butelce przyjemnie grzała ją w stopy.
Drewno skończyło się nam o trzeciej nad ranem. Na nic zdało się rozpaczliwe dokarmianie ognia znalezionymi w naprędce gałązkami. Kupka żaru zapalała się na moment, a potem szybko gasła, nie dając ani ciepła, ani światła. Trzeba było się ewakuować. Wleźliśmy więc do namiotu, licząc na względny komfort. Nic z tego. Materac był tylko dla Gajki. Zimna pustynna ziemia, od której dzieliła nas tylko podłoga namiotu wyciągała z nas resztki ciepła, a podmuchy zimnego wiatru za nic nie dawały spać. Leżeliśmy więc w trójkę przytuleni do siebie jak plastry miodu – Robert, ja i Gaja. Z naszej trojki tylko Gaj spał w komforcie, jej buzia i łapki byly przyjemnie ciepłe, karczek suchy, a woda w nogach spiworka wciaż trzymała temperaturę. My poddrzemywaliśmy tylko na tyle, na ile kąsające zimno pozwalało. Z ulgą w zasadzie przyjęłam ciche pikanie zegara obwieszczające 6.30.
– Brrrr.. Ależ lodownia – rzuciłam do Roberta wypełzając z namiotu
– Nie martw się – odpowiedział równie jak ja wyziębiony oddechem pustyni – za chwilę bedziesz chciała zdjąc skóre.
Zaczęliśmy zwijać obozowisko. Faktycznie, o ósmej robiło się ciepło, o dziewiątej zaś gorąco, a przed nami był powrót do wioski, piechotą oczywiscie. Z bagażami i Gają.
Popatrzyłam z niepokojem na zapas wody. 5 litrów, 5 osób. 2 godziny drogi. Powinniśmy dać radę.
Droga do wioski zajęła nam grubo dłużej niż 2 godziny. To znaczy mi i Robertowi, który jednak wolał mieć nas na oku nawet na pustynnej drodze. Eric i Loredana poszli szybko do przodu, bo choć wzięli ze sobą większość ciężkich rzeczy, to jednak posuwali się tempem dorosłego piechura. Gaj za to, wyspany i zadowolony z przygody co rusz przystawał dziwując się to kaktusowi, to kamieniowi, to znów tańcząc lub śpiewając. Gdy wreszcie dotarliśmy do wioski, już w podkoszulku i krótkich spodenkach, czekało na nas, wygłodniałych po pustynnej nocy pyszne włoskie spagetti, specjalność Loreany.
Byłam wykończona, ale przeszczęśliwa. Spełniło się jedno z moich marzeń. No bo jak to – być na pustyni i nie usłyszeć wycia kojotów? Nie zobaczyć czarnych kształtów kaktusów na tle wygwieżdżonego nieba? Nie poczuć zapachu suchej, kłującej ziemi?
Udało się. Droga prowadziła nas pięknie, spotykając nas z właściwymi ludźmy, oplatając nas kanwą przygody, którą wypełnialiśy wszyscy treścią. I za to tą drogę kochałam – niby bez planu, a prowadzącą nas dokładnie tam, gdzie trzeba..
***
Ps. Objedzona spagetti Mama przespała cała noc jak kamień. W sumie to przespała jeszcze trochę popołudnia, gdy to Gaja w międzyczasie oglądała nieśmiertelna Peppę Pig.
Cudowne!!!
Bo bylo cudownie, Ania.. <3
Cudowna opowiesc , czytam was zawsze i bardzo podziwiam
Gracias por compartir ❤️
Gracias por esta aventura, jajaja!!! <3
Jest Pani niesamowita. Życzę wszystkiego dobrego
Dziękujemy i kłaniamy sie nisko <3
Weź mnie do siebie! <3