Więcej na temat biczowników oraz Misterium Wielkanocnego znajdziesz we wpisach:
Biczownicy. Obrzędy Wielkiego Tygodnia na Filipinach.
Niosąc krzyż. Tradycja wielkiego Czwartku na Filipinach.
Misterium Wielkanocne, czyli trzydniowe śpiewanie Męki Pańskiej (Pasion), noszenie krzyża, samobiczowanie, odgrywanie stacji Drogi Krzyżowej, aż wreszcie prawdziwe przybicie do krzyża ochotników w ramach panata (ofiara), to nie wymysł samych Filipińczyków.

Niektórzy flagelanci samotnie odbywali swą drogę, niektórzy wędrowali w grupach. San Fernando, Pampanga, Filipiny
Samobiczowanie to forma pokuty znana od starożytności, w pewnych okresach dziejów wręcz zalecana (np. IV wiek, biskup San Paciano), początkowo praktykowana była tylko przez duchownych. Poza murami klasztorów pojawiła się dopiero w połowie XIII wieku we Włoszech. Dość szybko rozprzestrzeniła się na tereny Niemiec, Hiszpani, Francji oraz zawitała do nas – do Polski.
Flagelantami, przy aprobacie Kościoła, stawali się ludzie różnych środowisk i stanów, zrzeszeni w bractwach religijnych, dokonując aktu chłosty prywatnie lub publicznie, często w grupach, tym samym składając ofiarę ze swego cierpienia w różnorakich intencjach. Szczególnie dużo aktów samobiczowania notowano w czasach naznaczonych epidemiami, klęskami żywiołowymi i wojnami. Z czasem Kościół cofnął swe błogosławieństwo dla flagelantów, a wręcz – także z powodów politycznych – zakazał tego procederu. Jak to zwykle bywa część biczowników zrezygnowała z takowej aktywności, część zaś zeszła do podziemia, przekształcając się w tropioną przez Inkwizycję sektę.
Samobiczowanie jako forma pokuty znów wróciło więc za mury klasztorów, stając się zjawiskiem rzadszym, choć wciąż istniejącym. Biczownikami byli Zygmunt III Waza, Władysław IV Waza i Jan Kazimierz, a także wielu świętych – chociażby żyjąca w XX wieku św. Faustyna Kowalska, w której dzienniczku na tenże temat znajdziecie stosowne notatki.
Nie powinien nas wiec dziwić fakt, ze flagelanizm wraz z Hiszpanami i podążającą za nimi religią katolicką w XVII wieku dotarł na Filipiny i został skutecznie wszczepiony w kulturę narodów zamieszkujących tutejsze wyspy. Szczególnie ojcowie Jezuici i Franciszkanie przyczynili sie do wprowadzenia zwyczajów, które obecnie składają sie na filipińskie obchody Wielkiego Tygodnia, a włączenie się prasy i telewizji do lokalnych w pierwotnej wersji obchodów rozsławiło tutejsze Misterium Wielkanocne na cały świat.
Gdy więc zorientowałam się, że będę na Luzonie w okresie Świąt, ogromnie się ucieszyłam. Od dawna chciałam zobaczyć tą tradycję, która pociągała mnie przede wszystkim w aspekcie ludzkim. Chciałam spróbować zrozumieć, dlaczego ludzie się biczują, dlaczego niektórzy z nich decydują się na ból i wielogodzinne cierpienie, co nimi powoduje, że dają sie przybić do krzyża. Chciałam też porozmawiać z mieszkańcami tutejszych wsi i miasteczek, zobaczyć to, czego nie pokazuje telewizja, przekonać się jak reagują i co dla nich obrzędy Wielkiego Tygodnia znaczą.
Ku mojemu zaskoczeniu i wielkiej radości okazało się, że moja hostka ma rodzinę w San Pedro Cutud, dzielnicy San Fernando w której odbywają się najsłynniejsze obchody Wielkiego Piątku, którego nie bez kozery nazywa się tutaj Krwawym. Gdy więc jechałyśmy w kierunku domu jej szwargra, miałam ciary na plecach. Co prawda ani widok osób dzwigających krzyż, ani flagelanci biczujący się na ulicach, po kilku dniach spędzonych na wsi nie robili już na mnie takiego wrażenia. Co więcej miałam odczucie, że ci wiejscy biczownicy, którzy swoją pokutę odbywali nocami lub porankami, w niewielkiej asyscie rodziny i przyjaciół mieli w sobie dużo więcej autentyczności niż ci tutejsi, przemierzający ulicę miasta długimi szeregami, oglądani przez masy miejscowych wymieszanych z turystami. Choć i tu przeżyłam zaskoczenie – białych turystów wcale nie było dużo.
Podjechałyśmy pod dom siosty by się przywitać i zostawić u niej Gaję. Abstrahując od wszechobecnych, zakrwawionych pleców, które najwyraźniej także na Gai przestały robić wrażenie, chciałam małej oszczędzić palącego słońca i ludzkich tłumów. Oprócz tego chciałam uniknąć umazania siebie i malucha we wszechobecnej krwi z czysto pragmatycznego powodu. Krew to rezerwuar różnorodnych chorób z rozpowszechnionym na Filipinach HIVem i WZW B i C na czele. I choć do zarażenia się tymi chorobami potrzebny jest kontakt z otwartą raną, mimo wszystko uznałam, że bezpieczniej będzie zostawić malucha w domu. Niepokoiła mnie także sama scena ukrzyżowania. Jeśli ono będzie nagłośnione, krzyk autentycznie cierpiącego człowieka przeszyje powietrze i zmrozi nam serca. Zdecydowałam więc, że ten etap obchodów Wielkanocy po prostu opowiem jej wieczorem.

Faktycznie, w trakcie wielkopostnego misterium, a szczególnie w Wielki Piątek krople krwi biczowników by prawie wszędzie.
Tak więc Gajka i jej koleżanka Sophie zanurzyły się razem w pokoiku zabaw i zniknęły dla świata, a my – wraz z hostką zaczęłyśmy przepychać się przez tłum oczekujący na spektakl Drogi Krzyżowej.
Słowo spektakl użyłam nie bez kozery. Sceny i dekoracje przygotowywane są na dwa-trzy miesiące przed Wielkanocą, a im bliżej jest Wielkiego Tygodnia, tym bardziej są ćwiczone. Aktorzy odgrywający poszczególne postacie wyciągają schowane w poprzednim roku stroje, reperują je lub szyją nowe, a w dzielnicy narasta atmosfera podniecenia. Taki widowisko to nie byle co, zjeżdżają się na nie tłumy ze świata, a relacje z prowincji Pampanga trafiają na pierwsze strony gazet.
Nie zawsze jednak tak było. Tradycja krwawych Misteriów Wielkanocnych korzeniami sięga do lat pięćdziesiątych. Biczowano się już wówczas, co jest dowodem na skuteczność działań ojców misjonarzy ale wolontariuszy, którzy chcieli się ukrzyżować – do krzyża po prostu przywiązywano.

Nacinanie obrzmiałej od wstępnego biczowania skóry. Powierzchowne, acz obficie krwawiące rany zdecydowanie dodają wydarzeniu i bólu i dramaturgi.
Pierwsze prawdziwe ukrzyżowanie miało miejsce dopiero w 1962 roku, kiedy to główną rolę Jezusa odgrywał Artemio Añosa. Przybijano go do krzyża przez kolejne 10 lat, po czym rolę Zbawiciela przejął Juanito Piring, a potem Herosito Sangalang, który krzyżował się 15 razy. Oprócz osoby wcielającej się bezpośrednio w rolę Chrystusa krzyżowano także innych penitentów, którzy decydowali się na ofiarę fizycznego cierpienia.
Rekordzistą, który ma na swym koncie najwięcej ukrzyżowań jest bez wątpienia Tatay Ruben Enaje, cieśla z dzielnicy San Pedro Cutud, w której odbywa się wielkopiątkowe widowisko. Jego dom stoi może w odległości 15 minut marszu od miejsca ukrzyżowania, a on sam w tym roku zawiśnie na krzyżu po raz trzydziesty trzeci, choć w pierwszoplanową rolę umęczanego Zbawcy wciela się dopiero od 2001 roku.
Stoję obok hostki na skrzyżowaniu ulic, pod pierwszą stacją Drogi Krzyżowej. Upał leje się z nieba, każdy, kto może szuka choć odrobiny cienia. Procesji jeszcze nie widać, przed nami natomiast biczują się flagelanci. Na ich plecach krwi jednak brak, bo to jeszcze nie pora. Według procedury najpierw trzeba pół godziny obijać plecy biczem, tak aby się rozpulchniły i nabiegły solidnie krwią, a dopiero później można je ponacinać. Wówczas spektakularnie się rozkrwawiają, co przydaje widowisku dramaturgi. Oczywiście, wraz z nacięciami rośnie też ból. Tak więc biczownicy walą we własne plecy, rozmawiając o codziennych sprawach, wygłupiając się i w międzyczasie pozując do fotografii. Niektórzy w wolnej ręce trzymają papierosa, zaciągając się głęboko przed godzinną męką, ktoś tam w międzyczasie wlewa w siebie piwo. Dominuje atmosfera luzu, żartu i oczekiwania.
Nie wszystkim jednak jest do śmiechu. Bez wątpienia część biczuje się, kontynuując wieloletnie tradycje i nie przyświeca temu jakiś głębszy cel, ale za męką niektórych stoją sprawy beznadziejne, które tylko łaska Najwyższego może rozwiązać pozytywnie. Najczęściej są to prośby o powrót do zdrowia, bo nieubezpieczonych Filipińczyków z klas niższych i średnich leczenie i medykamenty rujnują, wpędzając w spiralę długów. Więc wiara w cud, który wydarza się od czasu do czasu przyświeca flagelantom, którzy po pół godzinie biczowania wstępnego zginają grzbiet, by berdugo, kwadratową szczotką nabitą ostrzami żyletek, rozorał im plecy.
I tu jest ten jeden moment, gdy otwieram szeroko oczy, szczypię się w ramię i na bogów wszelakich nijak nie mogę pojąć, dlaczego w tradycji Wielkiego Tygodnia, w XXI wieku, erze kolonizacji Marsa nie mieszczą się podstawowe zasady higieny. Nie jest tajemnicą, że przez kontakt krew-krew przenoszone są paskudne, na tą chwilę nieuleczalne choroby, takie chociażby jak AIDS czy WZW typu B i C, o szeregu innych nie wspominając. Niestety, mając świadomość dość wysokich wskaźników epidemiologicznych wspomnianych chorób mam w sobie druzgoczącą pewność, że w Wielki Piątek liczba nosicieli HIV-a, HCV, HBV i innych wirusowych paskudztw w prowincji Pampanga zdecydowanie wzrasta.
Ciąg dalszy we wpisie: Bilet na ukrzyżowanie. Wielki Piątek na Filipinach.
Dzięki za relację i historyczny przypis
Niesamowicie prosto i przejmująco potrafisz Asiu opowiadać o trudnych sprawach. Ileż emocji i przeżyć jest w Twoich relacjach…. Czuję jakbym była z Tobą tam i w tych chwilach….
Katarzyno, dziękuję Ci za bycie z nami. Dziękuję, że znajdujesz czas na czytanie i dziękuję za Twoją ciekawość innych światów..
Z wielką obawą podeszłam do tego tekstu. Przez cały tydzień napatrzyłam się na zdjęcia tej krwawej uroczystości i bałam się szczegółów. Ale jak zwykle Asiu stanęłaś na wysokości zadania. Historyczny rys uspokoił emocje. Zabieram się za lekturę drugiej części bo chciałam poznać Rubena Enaje. Jego portret zrobiony po trzęsieniu zrobił na mnie wielkie wrażenie
To wszystko się pisze, ach, tyle czasu to zabiera! Emocje we mnie grają, tylko czas… Czasu brakuje na przerzucanie je na wordowski papier. Już zapraszam na kolejną część. I dodam, ze na miejscu to wszytko nie wyglada aż tak dramatycznie, jak przekazuja zdjecia. Faktyczne ranki sa male i powierzchowne, choc oczywiscie spektakularnie krwawia, przydajac strasznosci wydarzeniu…
A Ruben? Nigdy go nie zapomnę.. Ani jego, ani jego żony Nity..