Poprzedni wpis o Nola Guesthouse znajdziesz TU.
Alejandro przydziela nam malutką, bambusową chatką, z wielką, królewskich rozmiarów mosquitierą. To chateczka dla wolontariuszy pracujących w Nola Guesthouse, nie dla turystów. Jest akurat wolna, bo chwilowo nie ma nikogo do pomocy. Zagniazdowujemy się momentalnie, po czym Gaja łapie walizeczkę z zabawkami i leci do dzieci. Ja staję na werandzie naszego nowego domu i przyglądam się światu.
– Me Gaja!.. (mama Gai!..) – dobiega mnie wołanie – Kin khao!.. (dosł. jedz ryż, fraza którą się używa w Laosie wołając do stołu)
Mosquito, czyli młodziusieńka Laotanka z niemowlakiem przytroczonym do pleców kończy szybki obiad. Przed nami ląduje sicky rice (poklejony ryż) oraz wielgachny omlet. O rany, jak nam smakuje. W momencie po jedzeniu nie ma nawet śladu.
Jestem strasznie zmęczona. Gaja bawi się dobrze, więc zaszywam się w naszym domku z zamiarem poczytania przewodnika. Nie mam pojęcia, kiedy urywa mi sie film.
Gdy się budzę, na niebie świecą już gwiazdy. Cała rodzina siedzi przy ogniu niewielkim ognisku, rozpalonym tuż przy domu.
– La bella durmienda!!! (Śpiąca Królewna!!!) – obwieszcza tubalnie światu Alejandro, widząc mnie na ganku – Se despierto!!! (Obudziła się!!!)
Alejandro. Ciełpe uczucia zalewaja mi serducho. Znam go zaledwie kilka godzin, a czuje się tak, jakbym znała go sto lat. Jakby był moim przyjacielem, kimś, na kogo moge zawsze liczyc, kimś bardzo mi bliskim. To niezwykłe jak działa międzyludzka chemia – jednych kochamy od pierwszego wejrzenia, inni są nam obojętni, a jeszcze innych czujemy, że lepiej omijać. A wśród takiego grubego podziału – jeszcze tysiąc odcieni przecież jest, i różna dynamika relacji, które mogą iść w kierunku bliskości, lub wręcz przeciwnie..
– Hola la Polacca loca! (Cześć, szalona Polko!) – wykrzykuje Alejandro – Ven acca! (Chodź tutaj!)
Tak, obudziłam się, ale w sumie to najchętniej poszłabym spać dalej. Ale pobyć z nimi też chcę, więc wlekę się do ogniska. Na ogniu ryż i dwa kawałki mięsa.
– Gdzie Gaja? – pytam, nie widząc moje latorośli.
– W środku, z dzieciakami.
Dom gospodarzy jest parterowy, murowany. Przez otwarte okno mogę śmiało dostrzec, co się dzieje w środku. Wstaję więc od ognia i idę w kierunku dzieciecych pisków. A tam? Gajon szaleje z chodzikiem, w którym półwisi, półsiedzi uśmiechnięta od ucha do ucha, 6 miesięczna Tina. Chłopaki leżą na podłodze, tak jak przyjęte jest w większości azjatyckich domów, ze wzrokiem wbitym w telewizor, przy ścianie 3 niewielkie szafki i dziecięce, zawalone rzeczami łóżeczko.
Siadam obok Alejandra. Gwarzymy sobie o tym i o owym. Odkurzam swój hiszpański, wciąż całkiem sprawny i zrozumiały, natomiast widzę, że Gajkowy hiszpański niemożebnie zardzewiał. Na pytania Alejandro odpowiada angielskim, nawet nie szukając hiszpańskich słówek. Rozumie, ale wybiera język, który od pół roku zdominował nasze kontakty. Postanowiam zapomnieć więc polski. Od tego wieczoru w Ban Na Kout króluje hiszpański i laotański.
– Kin khao. (Chodźmy jeść )– mówi Mosquito, zciągając ryż i mięso z ogniska – zapraszamy – powtarza, idąc w kierunku drzwi.
I tak oto ląduję w laotańskim domku, przy niskim, okrągłym stole, na którym stają dwa trzcinowe pojemniki ze sticky rice oraz posiekany na drobne kawałek wołowiny. Obok nich stoi wielki talerz z nieznanymi mi roślinami, które wszyscy ze smakiem wcinają oraz salaterka z ostrą jak gwint sałatką z papai.
Obserwuję rodzinę przez moment. Dobra, już wiem, że się je rękami. Odrywa się wielkie kawały ryżu, formuuje kulkę, a potem spłaszcza sie ją i zagarnia odrobinę sałatki. Do tego – od czasu do czasu – kwadracik mięsa i dużo zielonych liści, wraz z giętkimi gałązkami.
Zjadamy z Gają trochę ryżu. Moczę jedną kulke w papai, ale sałatka parzy mnie w podniebienie, a do liści nie mam zaufania. Od dawna już zrobiłam się ostrożna w kwestii jedzenia. Przebyte zakażenia amebą oraz innymi pasożytami nauczyło nas czujności. Wiem, że nie uniknę zachorowań, ale wolę zminimalizować niebezpieczeństwo nawet za cenę braku doświadczenia. A jeśli chodzi o Gaję – tym bardziej, bo nie ma nic gorszego, niż chore dziecko w podróży.
Niedawno spotkałyśmy polską rodzinę, która była zaskoczona, z jak wielu kulinarnych odkryć rezygnuję. Że każdy owoc najpierw myję, a potem obieram. Że nie jemy świeżej zieleniny. Że rezygnujemy z koktaili z lodem, pijąc tylko butelkowaną lub filtrowaną wodę.
– Wiesz co.. – powiedziała wówczas Gosia – Myślałam, że jesteś bardziej wyluzowana jeśli chodzi o jedzenie. Tyle lat w drodze..
Dokłanie. Tyle lat w drodze.
Własnie dlatego nie jestem.
Też zawsze jestem ostrożna z jedzeniem za granicą.
W mojej skromnej opinii – bardzo słusznie.
Już wchodzę na bloga i polubiam 🙂
Zapraszam! I do subskrypcji bloga także zapraszam 😉
Że bycie z dzieckiem tak 24 godziny na dobę może być fajne.
Nie „moze byc”. JEST!!! 😀
Tylko proszę nie rób zbyt długich tych przerw
Musiałam odpocząć głowę i zrobić wakacje.. Mnóstwo pracy ostatnio z blogiem było, głownie takiej niewidocznej na zewnątrz. Było kilka takich dni ze po 10 h siedziałam, korzystając z obecności osoby kompetentnej obok.. Gaja tez juz miała dość, obie potrzebowaliśmy wakacji.. 😉
Nowa szata graficzna bloga! Świetna. Kiedy Ty Kobieto Kochana ogarniasz to wszystko w podróży to ja nie wiem.
To był tydzień siedzenia nad kompem – po 10 godzin dziennie. Wszyscy już mieliśmy tego dosyć. Świat widziałyśmy z Gają w nocy, przez pół godziny spaceru. Udało się zrobic tak dużo tylko i wyłącznie dzięki życzliwym nam ludziom – Piotrowi, Markowi i Staszkowi. Tylko dzięki ich pomocy, poświęconego nam szmatu czasu i olbrzymiego wkładu pracy blog zmienił wygląd i organizacje.
Wciąż o tym nie piszę oficjalnie, bo mnóstwo jeszcze niedociągnięć jest. Wciąż nad nimi pracujemy, mam nadzieję, że z czasem część z nich da się usunąć.
Trudno jest z tym ogarnianiem wszystkiego. Czasu brakuje, czesto sily.. Trudne to macierzyństwo w podróży, ale z drugiej strony – każde samotne macierzyństwo jest trudne, więc nie ma co narzekac, tylko cieszyc sie tym czasem wspolnym i przygodami, które jest dane nam przezywac, a co sie da – opisywać, by szły w swiat, zachecały, inspirowały i mowiły, ze samotne macierzynstwo moze byc fajne! ?