The Border Adventure Camp. Decyzja.
Do hostów w Kandy czyli w lankijskim Krakowie nie miałyśmy jakoś szczęścia. Mimo, że wysyłałam mnóstwo zapytań, wszystkie spotykały się z odmową. Gdy więc nadeszła pierwsza akceptacja, podskoczyłam aż z radości.
– Gajka, znalazłam na nas hosta! Nie ma referencji, ale ma takie cudowne zdjęcia przy ognisku, i namioty tam są, i płynie rzeka, i góry obok..
– I zaakceptował nas? – zapytała z zainteresowaniem Gaja
– Tak, ale chyba tylko na dwa dni.. Jedziemy?
– Tak mamusiu! Jedźmy nad rzekę, w góry, pod namiot!
– Ojej! On pisze, że ma tam hotel..
Minka Gajki wydłużyła się, głos zadrżał od przeżytego zawodu.
– Hotel?.. To nie będziemy mieszkać w namiotach?.. Nie będziemy palić ogniska?..
– Chyba jednak nie, ale już piszę do hosta..
– Może choć gorącą wodę w prysznicu będzie miał.. – Gaj natychmiast zracjonalizował sobie niepomyślny przebieg wydarzeń – A ognisko sami sobie zapalimy nad rzeką, co mamusiu?..
– Gaj! Są namioty! Będzie ognisko! Jest rzeka!
Decyzja jest więc natychmiastowa! Choć obóz leży 30 km za Kandy, i tak jedziemy!

Lankijski pociąg, 3 klasa. W drodze do The Border Adventure Camp.
Ulapane. Dworzec kolejowy. Późny wieczór.
– Mamo? Host przyjedzie po nas? – zapytała zmęczona wielogodzinną drogą Gaja
– Myślę, że tak. Obiecał przecież.
– No ale go wciąż nie ma.. – zauważył przytomnie maluch
Zapadał zmrok, cykady swierszczały jak opętane. Niestety, również jak opętane cięły komary.
– Gajuś, ubieraj długie spodnie i bluzkę z długim rękawem. I jeszcze spray, poczekaj! – spryskałam moją córkę zapamiętale, a potem popsikałam siebie. Denga w tropikach jest całkowicie realną chorobą, trzeba chronić się przed nią z całych sił.
Host wciąż nie przyjeżdżał, ale na szczęście odebrał telefon.
– Nie dam rady, robotę mam! – rzucił krótko – Weźcie tuk tuka! The Border Adventure Camp!
No dobra, niech będzie tuktuk. Niestety jedyni dwaj kierowcy, palący na spółkę papierosa, dali nam ceny z kosmosu. 500 rupii to rozbój w biały dzień, a raczej w czarną noc. Byłam tak wkurzona, że aż się trzęsłam.
– Przesadzili! – komentowałam do Gajki – Grubo przesadzili! Myślą, że jak noc i biała jest z dzieckiem, to od razu ją w bambo robić można!
Cena była faktycznie mocno zawyżona. Od hosta wiedziałam, że nocny kurs do The Borders kosztuje maksymalnie 200 rupias.
– Idziemy Gajuś piechotą – zdecydowałam wreszcie – może złapiemy kogoś uczciwego po drodze!
Ruszyłyśmy. Za nami ruszył tuktukarz.
– Gdzie idziecie?
– Do obozu! – rzekłam wkurzonym głosem – Gdzie mamy iść?
– No to wskakujcie, podwiozę Was do zakrętu. Nie, nic za to nie chcę. – dodał widząc, jak otwieram usta by ostro odpowiedzieć na zaczepkę. Przed chwilą przecież za kurs chciał 500 rupii – I tak w drugą stronę jadę, do domu. Wiec do głównej drogi Was podrzucę i rozstaniemy się bez żalu.
Popatrzyłam podejrzliwie, ale propozycję przyjęłam.
Cztery minuty później byłyśmy przy głównej drodze.
Sklep, Amal i motocyklista
– Mamo, pić mi się chce..
Też mi się chciało. Ciepła woda w bidonie już nie zaspokajała pragnienia. Wielogodzinna podróż zaczynała dawać się nam we znaki, energia spadała, w głowę i w nogi zwolna wpełzało zmęczenie.
Na szczęście tuż obok drogi ciepłe światło lokalnego sklepiku wabiło nocnych klientów. Przez otwarte drzwi widać było mężczyznę w motocyklowym kasku, który wyjmował coś z lodówki.
– Mam ochotę na jakiś sok, Gajonku.. – przełknęłam ślinkę.
– I ja też.. – dodała Gaja, patrząc tęsknie w stronę lodówki
– Chodźmy – zdecydowałam – Kupimy też coś na kolację. Za pół godziny najdalej powinnyśmy być w obozie.
Gdy weszłyśmy w krąg światła, wszyscy obecni w sklepie spojrzeli na nas ze zdziwieniem. Widocznie dawno nie było tu białych turystów, a szczególnie samotnej dziewczyny z dzieckiem.
– Hello! – zawinięta w zielone sari sprzedawczyni powitała mnie kiepskim angielskim – Where from? (Skąd?)
– Z Polski! – odpowiedziałam z uśmiechem – Sok poproszę pomarańczowy. I ten sos. I makaron. O, i tą czekoladę z orzechami!
Oczy Gajenki zalśniły spod wysokiej lady. Kupowanie czekolady przez mamę należało do rzadkości.
– Proszę.. Proszę.. – Sprzedawczyni układała produkty na kontuarze, uśmiechając się przyjaźnie. Dwójka miejscowych klientów, zaspokoiwszy ciekawość, zajęła się studiowaniem zawartości półek – Where go? (Gdzie idziecie?) – zapytała zaciekawiona – Where husband? (Gdzie mąż?)
– The Border Adventure Camp – odpowiedziałam zmęczonym głosem, nie chcąc znów wdawać się w mężowski wątek – Pani wie gdzie to jest?

The Border Adventure Camp – jeden z tych zielonych daszków stał się naszym domem.
Sprzedawczyni pokręciła głową bezradnie, a wraz z nią dwaj klienci, którzy byli w sklepie. Nie wiedzieli. Dziwne. Ale obóz był na mapie, więc nie pozostało mi nic innego, jak podążać za wskazówkami maps.me, która jako open source działała bez internetu.
– Husband? Where husband? – nie dawała za wygraną ciekawska kobieta
– No husband. – uciełam krótko, dostosowując angielski do rozmówczyni – Husband new family. Single mom. – po czym uśmiechając się miło spakowałam zakupy do plecaka i wraz z Gajką wytoczyłam się ze sklepu.
Przeszłyśmy już jakiś zacny kawałek ciemnym poboczem, machając czołówką do przejeżdżających samochodów, kiedy nagle zatrzymał się przy nas motor.
– Hej dziewczyny, mogę Wam w czymś pomóc? – zapytał motocyklista i nim zdążyłam wypowiedzieć słowo, dodał – widziałem Was w sklepie, dlaczego idziecie piechotą?
Streściłam więc sytuacje.
– Serio? Ogromnie mi głupio, oni tak czasem wykorzystują turystów. Słuchajcie, pomogę Wam. U mnie w firmie jest tuktuk, zawiezie Was na miejsce.
– Nie, proszę sobie nie robić problemów! To już blisko, dojdziemy!
– Jakie blisko? 3 kilometry to blisko? To jest moja firma, właśnie przed nią stoimy! Zawołam tylko Amala, wyprowadzi tuktuka i ruszamy! No problem!
Do The Border Adventure Camp nie dość, że dojechayśmy tuktukiem z Amalem, to w dodatku w asyście owego miłego motocyklisty. Jeszcze nie zdążyłam podziękować naszym wybawicielom, gdy z góry marszowym krokiem zeszła czwórka mężczyzn, ustawiając się w rzędzie przed obozem. Jeden z nich wystąpił z szeregu, zamienił parę słów z motocyklistą, uścisną nam wszystkim ręce, po czym rzekł:
– Witajcie w obozie! Zapraszamy na kolację!
Nie zdążyłam jeszcze odpowiedzieć, gdy zza mężczyzn dobiegł mnie radosny głos Gai:
– Mamo! Mamo! Są namioty! Jest ognisko! JEST ŚWIETNIE!!!
Najwyraźniej byłyśmy w domu.
Ciąg dalszy historii przeczytacie w tekście pt. „Zespół stresu bojowego”.
Kochani, jeśli wybieracie się na Sri Lankę lub gdziekolwiek indziej w Polsce czy na świecie i rozważacie rezerwację noclegów na booking.com, będę bardziej niż zobowiązana, jeśli do tego celu użyjecie żółtego okienka znajdującego się pod tym tekstem (na komórkach) lub w prawej, górnej części strony (na laptopach/komputerach). Wy zapłacicie taką samą kwotę, natomiast my – dzięki Wam – otrzymamy mikroprowizję. W ten sposób także wesprzecie nas, blog i nasze podróże..
Z góry serdecznie Wam dziękujemy!
Cykady świerszczały??? no i już wiem co to za dźwięki wydawały. Oglądałam relację z tej wędrówki do obozu,ale opowieść o niej zostanie na dłużej.
Wiesz, że próbowałam ta relacje posklejać jeszcze raz, ale z przeznaczeniem na bloga? By w parę minut pokazać klimat tego miejsca i uciążliwość naszej drogi. Niestety, nic z tego nie wyszło. PO 45 minutach nieefektywnej pracy sieknęłam tym do konta i po prostu wstawiłam kilka gołych kadrów. Montaż jest moja najsłabsza stroną, a przy nawale obowiązków nie ma nawet jak wyłuskać czasu na jego naukę..