Preludium
– Hej Ty! – odwracam się na boki, za siebie ale nikogo nie widzę… – Hej Ty, to do ciebie wołam moja droga przyjaciółko!
Myślę sobie, że chyba zwariowałam, Wojtuś w żłobku i oprócz mnie nikogo w domu nie ma.
– Znowu się boisz? – w mojej głowie znów pojawia się uparty głos.
– Mówisz do mnie? – pytam zdezorientowana.
– Oczywiście! Co, nagle mnie nie poznajesz? Przecież to ja, twój stary, dobry znajomy – Lęk. No nie udawaj, że nagle mnie nie znasz. Przecież ciągle się boisz. A właściwie.. Czego się teraz boisz?.
– Że sobię nie poradzę… Chcę jechać w podróż, ale ściskasz mnie za gardło.. I podsuwasz takie wizje, że spać po nocach nie mogę..
– Ach, nie dramatyzuj! – odrzekł mój Lęk – Przecież wyjazd za granicę to nic takiego, miliony osób na świecie tak podróżuje.
– To dlaczego szeptasz mi do ucha stracę Wojtusia?… Dlaczego powtarzasz, że mogą go porwać, że zachoruje na jakąś chorobę, skaleczy się mocno, pogryzie go pies, a ja spanikuję i nie będę wiedziała co zrobić, a pomoc będzie daleko?.. Dlaczego ciągle siedzisz w mojej głowie i blokujesz mnie?.. To przez Ciebie, wstrętny Lęku, nie spełniam moich marzeń, ograniczam siebie, zamykam przed sobą tyle możliwości!.. To przez Ciebie, wszystko przez Ciebie!!!
– Hmm.. – zadumał się Lęk – Wiesz, ja nigdy Cię nie opuszczę, bądź tego pewna, ale może popatrz na mnie inaczej.. Może skup się na tym co chcesz zrobić, a ja stanę się Twoim przewodnikiem do podejmowania słusznych kroków i decyzji?.. Do tego masz przecież swoją Intuicję, Siłę i ogrom życiowego Doświadczenia… Zabierz mnie ze sobą w podróż.]. – zaproponował nagle – Będę Twoim doradcą. A może z czasem się ze sobą oswoimy, a wóczas drzwi do świata stoją przed Tobą otworem?.. – dodał po chwili zastanowienia.
Zamyśliłam się. Mądrze ten mój Lęk mówił..
Bangkok, 9 lipca godzina 21.15.
Z samolotu trafiamy wprost do sali przylotów. Mnóstwo ludzi z karteczkami, ktoś coś krzyczy, ktoś kogoś ściska, ktoś płacze. Lęk siedzi cicho, być może podobnie jak ja rozgląda się wokół, próbując odnaleść się w nowej sytuacji.
– Spokojnie. – przykazuję sobie – Jestem przygotowana, plan opracowany, noclegi zarezerwowane i transport też. Wszystko będzie dobrze. – biorę głęboki wdech i wychodzimy z lotniska.
O rany! Ale gorąco i to o tej godzinie!
– Mamusiu chcę pić! – woła natychmiast Wojtuś.
Wyciągam więc wodę i telefon, butelka ląduje w rękach Wojtusia, a ja zamawiam taxi przez aplikację, bo te na lotnisku są bardzo drogie.
Przyjeżdża.
Uprzejmy pan pomaga nam z bagażami, mówi do nas po tajsku, odpowiadam cokolwiek po angielsku. Uuśmiecham się przepraszająco, bo nic nie rozumiem i myślę tylko o tym, aby dowiózł nas na miejsce.
Wreszcie jesteśmy w hotelu.
Wojtuś już płacze ze zmęczenia. Teraz jeszcze szybka kąpiel i do łóżka. Malec zasypia błyskawicznie.
Ja spać nie mogę. Z tych emocji szalonych, oczywiscie. Myślę o ostatniej dobie, po czym uśmiecham się do siebie!
– Rany zrobiłam to!!! Jestem na drugim końcu świata z moim dzieckiem!!! – cieszę się jak szalona – Miałeś rację wcale nie jest tak strasznie!
– Widzisz? A ja przecież ciągle byłem przy Tobie. Obiecałem, że będę Ci pomagał. I zawsze będę przy Tobie ale to od Ciebie zależy, czy mnie wykorzystasz, by dobrze przeżyć swoje życie… – odrzekł z powagą mój Lęk
Bangkok.
Codziennie rano, po śniadaniu ruszamy zwiedzać miasto. Jednego dnia jest zachwycająco i gorąco a drugiego pachnie i śmierdzi zarazem, z jednej strony złoty Budda a z drugiej slams. Wszędzie przyklejone uśmiechy Tajów. Postanawiamy się przejść słynną ulicą Khao San. Faktycznie jest tak jak w dokumentach na Discovery. Wszędzie uliczne „garkuchnie”, w których smażą się najróżniejsze potrawy, można spróbować skorpiona, larwy i pająków. Nie odważaam się, ale Wojtek jest tym widokiem mocno zaciekawiony. Oprócz tego jedziemy na największy targ „Chatuchak”. Dla mnie raj zakupowy dla Małego mniej . Można kupić tu dosłownie wszystko od „dżemu po mydło i powidło”. Po czterech dniach opuszczamy miasto. Czas ruszać na wyspy, na plaże, nad wodę, którą obiecałam Wojtusiowi.
Koh Phangan.
13 lipca 5.30 am. Czekamy na autobus. Wreszcie przyjeżdża.
– Ufff, wyglądają całkiem nieźle.. – w myślach oceniam stan autokaru.
Wsiadamy. Cały autobus obcokrajowców. Przed nami 8 godzin jazdy, w reklamówkach zapas jedzenia i picia, aby Wojtuś nie był głodny.
– Jak on to zniesie? – pytam siebie – Tak długo na siedzeniu i czy ja przy tym nie stracę cierpliwości?
Mija godzina za godziną. Wojtuś ogląda bajki wgrane na tablecie, je, śpi, opowiadamy sobie historyjki. Sytuacja niezmiennie wyglada na dobrą, ba – jest super i jestem dumna ze swojego dziecka, że tak dzielnie sobie radzi. Pierwsza część naszej podróży mija dużo lepiej, niż mogłabym się spodziewać. Dojeżdżamy wreszcie do przystani promowej i przesiadamy się na szybki catamaran.
– Mamusiu statek! – krzyczy zachwycony Wojtek, a jego szczęście tak mi się udziela, że mam uśmiech od ucha do ucha.
– To jest naprawdę proste! – myślę zadowolona i mrugam okiem do mojego Lęku – Chyba zaczynamy się dogadywać?
Z przystani odbiera nas przesympatyczna Tajka o imieniu Bee i zawozi do naszego wynajętego domku na plaży. Łzy napływają mi do oczu bo nie mogę uwierzyć w to, że dotarłam tu sama z dzieckiem, do raju z plakatów i poczytnych gazet. Idziemy się rozejrzeć po okolicy. Jest rajsko, ale wszędzie daleko. Po obserwacji Tajów jeżdżących na motorkach z malutkimi dziećmi wynajmujemy dla siebie skuterek z kaskami. Raz kozie śmierć! Sadzam Wojtusia przed sobą, upewniam się że mocno się trzyma, odpalam maszynę i w drogę!
– Wojtusiu wszystko w porządku? – pytam co chwilę.
Maluch kiwa potakująco głową, a uśmiech ma od ucha do ucha.
Jeździmy więc po całej wyspie, kąpiemy się w turkusowej wodzie, bawimy na piasku, jemy pyszności.
Tak upływa nam błogie 6 dni w cudownym otoczeniu.
Koh Tao.
Wsiadamy znowu na szybki catamaran i płyniemy na kolejną magiczną wyspę. Już z daleka widzę, że płyniemy do raju. Po godzinie jesteśmy na miejscu. Odbiera nas miły hotelowy kierowca. Rozpakowuję rzeczy i idziemy zobaczyć naszą okolicę. Jest niesamowicie.
– Wojtusiu podoba Ci się? – pytam
– Tak, mamuś! Bardzo! Ojej,zobacz tam stoją nasze statki! – wykrzykuje, a ja uśmiecham się ze szczęścia.
Nadchodzi późny wieczór, maluch już dawno śpi. Siedzę na werandzie popijając Jim Beam’a z colą. Ogarnia mnie spokój, którego nie doświadczyłam wcześniej.
– Coś długo się do mnie nie odzywasz – z głupia frant zagadałam do Lęku – Obraziłeś się na mnie?
– Ależ skąd! – usłyszałam znajomy głos – trzymam się z boku, obserwuję i się nie wtrącam bo świetnie sobie radzisz!
– Serio? – pytam niedowierzając.
– Serio. Jestem Tobą i nie okłamię Cię nigdy!… – odrzekł z powagą Lęk.
Wówczas chyba dotarło do mnie, że ta podróż jest uzdrowieniem mojej duszy. By oswoić Lęk, nadać mu rozsądny wymiar, musiałam po prostu zrobić to, czego się bałam, Uświadomiłam sobie, że Wojtuś to moje skrzydła, to moja miłość, która sprawiła, że inaczej postrzegam świat, choć ten świat wcale nie zmienił się przez jego urodzenie.
– To ja wpędziłam się w ograniczenia, które przytłumiły marzenia.. – dumałam w gorącą, tropikalną noc – Owszem przy dziecku trzeba wszystko przemyśleć, zaplanować i nie do końca można beztrosko oddawać się przyjemnościom, tak jak to bywało kiedyś. Jasne, że trzeba też myśleć o konsekwencjach, ale podróż z nim jest tak bardzo ciekawa, pełna radości, a przede wszystkim pełna szczęścia. Jest po prostu super!
Epilog
Po ponad 3 tygodniach pobytu w Tajlandii wracamy do Polski. Dostaję mnóstwo wiadomości od znajomych, rodziny, że chcą się spotkać i posłuchać o tym jak tam było i jak dawaliśmy sobie przede wszystkim radę.
– Bałaś się? – pytają jeden przez drugiego
– Oczywiście, że tak! – odpowiadam szczerze – W pewnym momencie nawet gorzko żałowałam, że kupiłam te bilety taaaaak daaaaaleko… Przecież mogłam wyjechać gdzieś blisko domu albo najdalej w Europę, do cywilizacji – a nie w nieznane, na drugą stronę świata.
Opowiedziałam o wszystkich wątpliwościach związanych z Wojtusiem, o tym jak się o niego bałam i jak wszystko planowałam, by był bezpieczny.
– Jak się z tym czujesz? – pytali
– Przekonałam się, że strach o dziecko będzie towarzyszył mi zawsze i wszędzie bez względu na Wojtusia wiek i miejsce, w którym będzie.
– A jak Wojtuś dawał sobie radę?
– Najnormalniej w świecie… Mały człowiek ma fenomenalną zdolność do szybkiej adaptacji. Nic mu nie przeszkadzało, traktował całe otoczenie jako coś oczywistego bo skoro mama jest obok, to znaczy, że wszystko jest dobrze – dokładnie tak jak powinno być. Mały do tej pory wszystkim opowiada jak leciał wielkim samolotem i bawił się piłką z tajskimi dziećmi. Lęk to tylko stan myśli – tłumaczyłam – i nie jest ważne dokąd się jedzie z dzieckiem, czy 5 km od domu, czy dalej, nade wszystko WARTO się odważyć, by po prostu wyjść z domu i popatrzeć wspólnie na świat. I zamienić Lęk w swojego sprzymierzeńca.
Kontakt z autorką: agawoj@onet.com.pl
A czy jest tu ktoś kto pojechał są z 3 dzieci? Chciałabym… Ale moj lęk mnie trzyma na miejscu
A w jakim wieku są?
Wzruszyłaś mnie! Ja i mój Wojtus również wyruszyliśmy trzy lata temu, w pierwszą, „samodzielna” podroz. To co wydawało się wyzwaniem, prędko zamieniło się w przygodę. Od tego czasu udało nam się we dwoje odbyć kilka wypraw. Dalej lub blizej. Nadal mnie inspiruje to co piszesz. Dla wszystkich mam, które podejmują to wyzwanie przesyłam duuuzo ciepła i odwagi!
Rewelacyjny tekst. Brawo Agata! Myślę, że wielu osobom Twoje słowa bardzo pomogą, przede wszystkim zaprzyjaźnić się ze swoimi „lękami”, ale także odważyć się na zrobienie tego, o czym od dawna marzą, ale ciągle właśnie ten „lęk” wszystko blokuje… Doskonały motywator! Szacuneczek
Dziękuję!
Agata Nalepa pięknie to napisałaś! Brawo, gratuluje tak odważnej podróży
Agata, super gratuluję odwagi.
A gdzie tatusiowie?
Czasem tak w życiu jest, że się jedzie w podróż albo i żyje bez tatusia z jakiegoś powodu
Różne są sytuacje w życiu np. pracują i nie mogą jechać, nie lubią podróżować, nie ma ich już na świecie itp.
A obecnie często mamy wirtualnych tatusiów z wyboru, a nie z przymusu finansowego
Podziwiam mamy, które potrafią zamienić lęk o dziecko w sprzymierzeńca! Chylę kapelusza.
Oj nie jest to łatwe…dużo wysiłku mnie to kosztowało ale da się! 🙂
Brawo . Dziekuje za ta serie mi brzuszek rośnie i troche sie bałam ze bede umiała odłożyć pasje na bok ale jak sie okazuje można połączyć macierzyństwo z podróżowaniem ☺️
Można! Trzymam kciuki ♥️
Rewelacja gratulacje, super się czytało i wyobrazalo sobie że też się tam jest???
Dziękuję! ☺
<3 ! Gratuluję odwagi!
Dziękuję! ♥️