W Indonezji je się rękami. W muzułmańskich domach przed każdym stoi miseczkę wody, by można było owe ręce umyć, nim człek zabierze się do posiłku. Dla mnie to zaledwie namiastka higieny, ot takie zamoczenie palców, więc zawsze gonię Gaję i siebie do łazienki, gdzie porządnie, mydłem szorujemy ręce.
A potem siadamy i jemy. Na podłodze oczywiście. Formujemy palcami kulki ryżu, a potem moczymy je w sosie i bierzemy pomiędzy kciuk, a środkowy palec. Kulka dodatkowo popychana palcem wskazującym, zgrabnie ląduje w ustach, a my, zachwyceni smakiem, czym prędzej formujemy kolejną kulkę, dodatkowo wkładając do ust kawałeczki mięsa czy warzyw.
Jedzenie rękami weszło nam w krew. Łapiemy się z Gają, że w naturalny sposób odkładamy widelec i co się da, zagarniamy ręką. Jakoś tak nam smaczniej jest, tak jakby w jedzeniu brał udział dodatkowy, a zwykle wykluczony zmysł – dotyk. Bo przecież jedzenie to nie tylko smak, zapach i wygląd, jedzenie to też tekstura – to delikatność kulki ryżu, solidność mięsa, obślizgłość owoców duriana czy grudkowatość sosu z orzeszków ziemnych. Jedzenie to też temperatura – przyjemnie grzejące palce gotowane owoce chlebowca, parzący ryż czy chłod warzyw podanych na zimno.
Jakiś czas temu spotkałyśmy pewną Polkę. Gaj akurat siedział na moich kolanach i zajadał smażony ryż. Rękami oczywiscie. Pożerał go ze smakiem, z taką atawistyczną, dziecięcą żarłocznością, która niezmiennie napawa mnie zachwytem, przywodząc na myśl początki życia na ziemi. Polka obserwowała Gaję przez moment, a potem skwitowała:
– Asia, jak ona się odnajdzie w Europie? Ona je jak dzikus!..
Kilka dni później, moja balijska znajoma zabrała nas na plażę. Nasze dziewczynki skakały radośnie wokół nas, po czym rzuciły się szukać najlepszego miejsca do rozbicia obozu. Wybór padł na grupę skałek. Były idealne, grupa niskich głazów zaraz przy brzegu morza, otoczona piaseczkiem, rzucająca tak potrzebny w tropikach cień.
– Jakie super miejsce! – powiedziałam, rzucając torbę z rzeczami. Dziewczynki od razy zaczęły skakać po kamieniach.
– Nie dziewczyny, tu nie możemy zostac – skwitowała znajoma, gdy zabierałam się do zrzucenia sukienki
– Ale jak to? – zdziwiłam się – przecież miejsce jest idealne! Blisko wody, z piaskiem i cieniem!
– No tak, ale tu jest ważna kapliczka. O, widzisz, tu składa się ofiary. To trochę tak, jakbyś rozebrała się pod kościołem.
– No ale.. – wskazałam ręką na siedzącą po drugiej stronie skałek, tulącą się czule białą parę.
– Pewnie nie wiedzą. Albo olewają. A wieczór przyjdzie ktoś z ofiarami i będzie przepraszał duchy za naruszenie ich miejsca. Albo będą musieli ceremonię puryfikacji zrobić, by przywrócić jego czystośc. Wiesz, to jest częsty problem z białymi. Wchodzą do światyń nieubrani, albo rozbierają się w ważnych dla Balijczyków miejscach i zonk. Zbeszczeszcznie. Tak jakby nie zdawali sobie sprawy że to może być dla kogoś świętość. Niby tacy wspaniali, mówiący po angielsku ludzie, a zero myślenia. Jak dzikusy!

Poruszanie się w innej strefie kulturowej zawsze jest wyzwaniem. Szczególnie gdy różnice zasadzają się na odmiennej niż u nas religii. /Dzikus/
***
Niezmiennie fascynuje mnie, jak bardzo różnice w kulturze determinują nasze spojrzenie na świat. W zależności od miejsca, z którego pochodzimy ktoś inny jest człowiekiem na poziomie, ktoś inny jest dzikusem. To samo zachowanie może być interpretowane jako normalne, albo jako barbarzyńskie.
Jak się w tym wszystkim poruszać? Jak się nie pogubić?
Czytać i pytać.
I być uważnym.
A jak zaliczymy wpadkę – to po prostu przeprosić.
Tyle.
Tylko i aż.