Tir wyrzucił nas na rozstajach. Wyrzucił nas dokładnie przy garkuchni, malutkim pomieszczeniu ukradzionym z pobocza drogi przy pomocy konstrukcji z nadających się do tego śmieci i kawałków blachy falistej. Wyciągnęłam bagaże z kabiny, uściskałam naszego kierowcę, na koniec przejęłam od niego uśpioną Gaję. W tirze panował przyjemny chłód, zderzenie z panującym na zewnątrz ukropem było mocno nieprzyjemne. Tir warknął, syknął, zaryczał na pożegnanie i ruszył. Przebudzony niespodziewanie Gaj uderzył w płacz.
Usiadłam na poboczu, tuz pod garkuchnią. Gaj płakał, nie mogłam go uspokoić. Czułam, jak na słońcu nasza skóra zaczyna się gotować.
– Przepraszam, mogę? – zapytałam kobiet i nie czekając na odpowiedz schroniłam nas pod dachem.
Majanki patrzyły na mnie nieufnie. Czego tu chce ta biała dziewczyna z płaczącym dzieckiem? Dokąd jedzie? Dlaczego wysiadła z tira? Pytania malowały się skrzywieniem brwi, wygięciem ust, zmarszczeniem czoła. Międzynarodowym językiem, którego nie trzeba tłumaczyć.
Gaj płakał dalej, a ja śpiewałam maleństwu, zagadywałam, ale nic nie pomagało..
– A camion!!! QUERO A CAMIOOON!!! (Do ciężarówki!!! Chce do ciężarówki!!!) – marudził Gajson.
O, ja też chciałam do tira, tam gdzie chłodno, miękko i piękne widoki. I gdzie droga ubywa nie za szybko, ale ciągle.
– Kochanie, chodź, złapiemy nową ciężarówkę, musimy poszukac innego tira..
– No quiero, aaaaa.. No quero nuevoooo!!! (Nie chcę… Nie chcę nowego!!!) – siąkał Gaj
Kobiety ze zdumieniem i nieufnością przyglądały się scenie. Jedna z nich nie wytrzymała, i spróbowała obetrzeć kapiące jak groch łzy drobnym prezencikiem.
– Proszę, orzeszki dla Ciebie, un regal (prezent) – z uśmiechem podała maluchowi niewielkie opakowanie.
– Nie chceeee, chcę do tiraaaa! – rozwył się znowu Gaj.
Uspokajałam i uspokajałam, aż wreszcie Gaj wszedł w fazę chlipania, aż wreszcie zamilkł.
– Kochana – postanowiłam korzystać z sytuacji – posadzie cie tutaj na tym krzesełku, a ja zaniosę plecaki pod tamto drzewko, dobrze?
– Nieeeeeee!!! – zakrzyczała histerycznie Gaja i bal zaczął się od początku.
Byłam zdesperowana. Trzymając Gajkę na rękach nie mogłam nic zrobić. Ani ustawić się w nowym miejscu, ani przenieść plecaków, ani złapać tira. A czas biegł, a przed nami jeszcze pół Gwatemali do przejechania było, bo na następny dzień, we Flores, umówione lody. Z nikim innym oprócz nas samych. Na pięknej podobno wyspie, do której wiedzie tylko jeden, jedyny most. I choć nic by się nie stało, gdyby nam się nie udało, to jednak bardzo chciałam być tam, by równo o 13 tej naszego czasu – tak jak się w Warszawie rozpoczynała Gala Twórców – zjeść największe lody w okolicy. Ale aby to zrobić, należało się ruszyć. A na to się nie zanosiło.
Gaj wciąż śląpił, kobiety patrzyły z nieufnością, a ja nie wiedziałam co robić. Aż przyszło oświecenie. Nosidło!
– Gaja, chcesz do koszyczka?
Zalane łzami dziewczę pokiwało głową. Złapałam nosidło z pobocza, wstawiłam do cienia.
– Tu nie! – powiedziała jedna z kobiet bardzo surowym głosem – Tu się chodzi!
– A, przepraszam! Wiec gdzie mogłabym na chwilkę postawić Małą? – zapytałam, podnosząc oczy.
– Tu – odpowiedziała kobieta, po czym zmierzyła mnie wzrokiem i wróciwszy na swoje miejsce, pogrążyła się w obojętnym letargu.
No dobrze. Przestawiłam nosidło, wrzuciłam do niego Gaję i wydarzył się cud. Gaj w sekundzie ucichł. Był w swoim bezpiecznym domku, swoim schronie, swojej przestrzeni w której zawsze znajdował bezpieczeństwo.
– To ja idę – poinformowałam córkę, na co ona skinęła potakująco głową.
No wiec poszłam. Szarpiąc się przez chwilę z ciężarem zarzuciłam wielki plecak na grzbiet.
– O, pesa mucho? (O, waży dużo?) – zainteresowała się jedna z kobiet, gdy mijałam garkuchnie. Zrzuciłam plecak kawałek dalej, i wróciłam po Gajsona.
– Unos, dos, tres – policzyłam głośno, szarpnęłam nosidło i aż przysiadłam pod jego ciężarem. Kobiety patrzyły na mnie uważnie.
– Gdzie pani z tym dzieckiem idzie?
– Tira łapać, na Flores.
– Nie lepiej autobusem? Bezpiecznie, szybko..
– I drogo – weszłam w słowo – Somos artesanas (Zajmujemy się rękodziełem) – robimy rzeczy z cekinów. Jeść trzeba, spać trzeba, a autostopem zawsze taniej..
– .. a do tego o niebo ciekawiej i wygodniej – dokończyłam w myślach – Autobus gna, zobaczyć można tylko ułamek świata, o ile człowiek dopcha się do okna. A w tirze? Jedzie się wolno, przez panoramiczną szybę oglądając wspaniały, przyrodniczy film – o górach, wioskach, polach i rzekach – którego nie zobaczy się nigdy ani w kinie, ani w telewizji. A iluż opowieści można się przy okazji nasłuchać, takich z życia wziętych – o rodzinie, żonie, kochankach, złych szefach i trudnej cygańskiej pracy. I widzi się tych ludzi, często potwornie zmęczonych, po 16 godzinach non stop za kółkiem, siłą woli już chyba ciągnących na bazę. I zagaduje się ich, by nie zasnęli, by ta wielka maszyna z nami i 40 tonami detergentów nie wylądowała na słupie lub w mijanej własnie przepaści. I potem, gdy przychodzi do żegnania się – rozstajemy się już nie jako obcy, ale bliscy sobie ludzie, połączeni wspólną, zawiązaną przez drogę przyjaźnią.
Kobiety zmierzyły mnie wzrokiem od stóp do głów, a potem pokiwały rozumiejąco głowami. Jedna z nich podeszła bliżej i ciągnąc mnie za rękaw powiedziała:
– Jeśli pani chciałaby wykąpać małą, to tam na dole jest rzeka. Kolo drzewa zaczyna się płycizna, to nasze miejsce, zawsze tam kapiemy nasze dzieciaki. No, niech pani idzie. Odświeżycie się trochę..
I wówczas poczułam troskę tych z pozoru obojętnych, pomarszczonych Majanek i ich zrozumienie mojej sytuacji. Popatrzyłam na nie raz jeszcze, wszystkie uśmiechały się ciepło. I w tej sekundzie poczułam, ze już nie dzieli nas ani pochodzenie, ani bariera wieku, ani kolor skóry – w tym momencie byłam jedną z nich, częścią wielkiego kręgu kobiet, pełnego mądrości, zrozumienia i wsparcia.
Oj, tak.. Bylo wtedy bardzo intensywnie..
dzieki dzieki ..nie moge pic kawy ( choc ja kocham ) ale to bylo jakbym 3 wysiorbala…uwazajciena siebie..podrawiam zBudapesztu