Dzień dziś wstał ponury, jakby nieco obrażony, schowany pod kołdrą z chmur, gadający cicho zmartwionym poszumem fal. Grafitowe niebo zlało się z szarobłekitnym oceanem, choć ta szarość taka inna niż bałtycka była, podskórnie turkusowa, zapraszająca przejrzystością, kusząca temperaturą.
W Mari-Mari cicho.
Parzę więc kawę, siadam na skale. Anemiczne fale cofają się w markotnym odpływie, do głowy za to przypływa gorzkie wspomnienie wieczoru.
Wczoraj w nocy, gdy byłam w kuchni przybiegło moje dziecko.
– Mamo, mamo! – zawołało – KSIĘŻYC!!! Choć zobaczyć!
Odmówiłam, tłumacząc się pracą. Bo choć przygotowanie kolacji to obowiązek Eddyego, to i tak jestem mu potrzebna do mycia, obierania i siekania tony warzyw. I choć Gaja przybiegała dwa razy, ciągnąc mnie swoją małą rączką, fukałam na nią zmęczona, marząc już o łóżku czekającym na nas w komórce obok warsztatu Eddyego.
– Jak będziesz mogła mamuś, to mi powiedź. – rzekło moje dziecko,w końcu rezygnując z wysiłków – Wtedy pojdziemy zobaczyc księżyc.
Gdy wreszcie, po przygotowaniu kolacji i zmyciu stosu naczyń wyszłam przewietrzyć się na plażę – oniemiałam.
Na tle czarnego nieba wisiał błyszczący rogalik, ot dokładnie taki jak w tarnowskim herbie. Na morzu tańczył srebrny szlak, a mieniąca się droga prowadziła prosto pod chmurę, bo pomiędzy księżycem, a poświatą rósł już nowy demon, pożerający rozgwieżdzone niebo.
Nie minęła chwila – i pożarł on mój księżyc.
Nagle zrobiło się strasznie ciemno. Nadchodząca chmura strzelała fleszami błyskawic, a ja siedziałam na skale z gryzącym poczuciem winy, że nie złapałam za małą łapkę i nie pobiegłam wraz z nią, zobaczyć ten księżyc, który tak zachwycił mojego malucha.
– Księżyc to księżyc, nikt go przecież nie ukradnie. – myślałam wówczas – Zobaczę go potem.
Zobaczyłam – na minutkę.
Ale o ileż piękniej, nawet przez tą minutkę byłoby widzieć go z Gają.
Demon ukradł księżyc, zostawiając mnie z gryzącym poczuciem winy oraz z myślami o braku uważności i o niepowtarzalności danej nam chwili.
Były to bardzo gorzkie myśli, które wróciły rano, gdy ołowiane morze osowiale kołysało efemeryczne fale, a niski pułap chmur zaczynał płakac deszczem.