Tak sobie czasem myślę, że trzeba faktycznie głośno mówić o potrzebach i marzeniach, bo tylko i wyłącznie wtedy mają ona szanse się spełnić.
– Wiesz Vic – powiedziałam któregoś dnia do mojego hosta – strasznie chciałabym zamieszkać w zwykłym nipa house (domek z bambusa), ze zwykłą rodziną, zobaczyć jak wygląda ich życie, co robią na codzień, co gotują, o czym marzą…
Vic zamyślił się na chwilę.
– Myślę, że to da się zrobić. Mam taką rodzinę zaprzyjaźnioną po drodze do wodospadu, zawsze do nich zaglądam. Zapytam się, czy byś mogła z nimi pomieszkać trochę..
I tak zamieszkaliśmy z rodziną Kuya Raggie, przy strumieniu, w mindorskich górach. Razem chodzilismy polować na żaby, razem jeździliśmy na wodnych bawołach, łowiliśmy rzeczne krewetki i ryby, razem przygotowywaliśmy posiłki i spaliśmy, budzeni odgłosami kogutów.

Instagramowe migawki – tydzień z rodziną Kuya Rheggie. Przysiółek Buong Lupa, góry Mindoro, Filipiny.
Muszę Wam o tym opowiedzić, ale najpierw o tym, co teraz sie wydarzyło. Westchnęłam kiedyś do Vica:
– Wiesz, strasznie chciałabym zamieszkac z Mangyanami.
– U, to trudne – odrzekł Vic – to zamknięte społecznosci które żyją w górach. – Filipińczycy nimi pogardzają, uważają ich za głupich. Dla przeciętnego manilijczyka Mangyan to brudas i żebrak. To nie sprzyja kontaktom, Mangyanie są faktycznie potwornie biedni, nieśmiali i siłą rzeczy – zamknięci. Ale czekaj.. Daj mi pomyślec.
Vic myślał prawie tydzień. Co jakiś czas wracałam do wątku. W końcu ogłosił:
– Kręciłem kiedyś o nich materiał. Pomagała nam nauczycielka mangyańskiego, Eping. Napisałem od niej – odpowiedziała. Zaprosiła nas na obchodzy Indigenous People’s Day. Nie mam czasu, cholera, ale i tak tam pojedziemy!
No i pojechaliśmy.
W szkole, która ogranizowała obchody uczy się ponad 1200 dzieci z okolicznych wsi, z czego 60 % to Mangyanie. Szkoła jest duża, przyzwoita, jak na wiejskie warunki, choć wciąż zmaga się z problemami finansowymi. Niemniej jednak kadra, która tam pracuje jest grupą nauczycieli oddanych swej pracy. Widać to było chociażby po rozmachu i pomysłowości, z jaką zorganizowano obchody Indigenous People’s Day.
Było tam wszystko – parada, konkurs na najwłaściwszy mangiański strój, najsmaczniej przyrządzone mangiańskie jedzenie czy najwierniej oddany obrzęd. Do tego był także konkurs interpretacji poezji mangyańskiej, gdzie oprócz recytacji należało od siebie objaśnić, jak rozumie się słowa poety, konkurs wiedzy ogólnej o Mangyanach, a także zawody sportowe w mangiańskich umiejętościach. Chodziliście kiedyś na szczudłach? A na kokosach? Próbowałam oczywiście, boki zrywać, jaka zabawa!
Rywalizowały między sobą całe klasy, bądź ich delegacje, no i było – jak to w szkołach średnich – bardzo wesoło. Widownia nie szczędziła żartów, wszyscy zrywali boki, choć czasem robiło się bardzo, bardzo poważnie. Szczególnie gdy uczniowie śpiewali ambahan (wiersze). Śpiewali – to lepsze słowo, niż recytowali, jako że poezja mangyańska jest szalenie melodyjna. Serducho mi się ściskało, gdy słyszałam tą recytację, od razu widziałam góry, dżunglę i tych prostych, dumnych Indigenous (rdzennych mieszkańcy danego regionu), z urodzenia przynależących do górskiego świata, często niedostępnego dla zwykłych śmiertelników. Żałowałam tylko, że całe widowisko mogłam tylko chłonąć wizualnie, bo nie rozumiałam niczego ani w ząb. Chętnie się z Wami tymi obrazami podzielę, dajcie tylko troszkę czasu ekipie filmowej Vica – do pięciu dni od opublikowania tego wpisu powinien być już gotowa krótka migawka filmowa z Indigenous People’s Day.
No wiec patrzyłam i patrzyłam, słuchając rozmów, śpiewów, żartów, wybuchając śmiechem ze wszystkimi, albo poważniejąc – gdy wszyscy poważnieli. Jadłam mangyańskie korzenie, obkupiłam nas w mangyańskie akcesoria, aż wreszcie, wieczorem, wylądowałam w domku Ate Eping, w mangyańskich górach, na które samochód Vica, z napędęm bądź co bądź na 4 koła, drapał się i drapał. A droga już od dwóch lat asfaltowa przecież jest. Asfalt kończy się tuż za domem Ate Eping, wiec wyobrażam sobie, że dwa lata temu ta miejscowość była praktycznie odcięta od świata. A ludzie przecież musieli jakoś zjeżdżać w dół, by chociażby jedzenia dokupić, bo niestety z tej strony gór dziki ryż nie rośnie, albo by zawieść dzieci do szkoły.
Z tym kształceniem Mangyan jest jednak niewesoło. Rodzice wcale nie chcą posyłać dzieci na zajęcia. Sami niepiśmienni, nie widzą większego sensu w edukacji. Im dalej w górach mieszkają, tym trudniej ich do niej przekonać, tym bardziej, że szkoły są zbiorcze – dla uczniów z kilku osad. A osady od siebie oddalone bywają o kawał drogi. Zdarza się więc, że w jedną stronę dziecko pokonuje dystans, na którego przejście dorosła osoba z nizin potrzebuje trzech godzin. Tyle, że mangiańskie dzieci przechodzą go szybciej. Nie zmienia to faktu, że dzieci, także maluchy w drodze do szkoły pokonują ogromne dystanse w jedną i w drugą stronę. Najmłodsi uczniowe, których obejmuje obligatoryjne przygotowanie przedszkolne mają 4-5 lat. Wyobrażacie sobie Waszych cztero i pięciolatków, przez cztery godziny dziennie maszerujących do i ze szkoły? Mangiańskie dzieci tak chodzą i – oprócz mnie – nikt się na tym specjalnie nie roztkwila, bo długie, samotne marszruty są od zawsze wpisane w życie mieszkańców tutejszych gór.
Mangianie mówią swoim językiem i nie jest to język tagalog, którym się mówi w tej części Filipin, ani urzędowy filipiński, który de facto jest dialektem tagalog, uznanym wraz z angielskim za język oficjalny kraju. Język mangiański i tagalok mają mniej więcej tyle wspólnego, co język polski czy niemiecki. Do 2003 roku dzieci mangiańskie przychodziły do szkoły i wszystkie zajęcia miały po filipińsku. Nawet te maluszki – przedszkolaczki. Nie było mangyańskiej kadry, nauczyciele byli delegowani do pracy z miast lub nawet z innych wysp. Szły więc te maluchy po raz pierwszy do szkoły, w obce miejsce, wśród nieznane im wcześniej dzieci, siadały w ławkach, a tam żadnego modus communicandi z nauczycielem, bo on po filipińsku i angielsku tylko mówił. I powstawała sytuacja trudna i stresująca – grupa dzieci ze swoim językiem oraz nauczyciel ze swoim. Podstawa programowa też oczywiście była po filipińsku, a tematy zupełnie niedostosowane do ich górskiej rzeczywistości.
Nauczyciele, nawet jak chcieli, to i tak niewiele mogli zrobić, bo i mało o tej kulturze wiedzieli. Nie było wówczas kadry mangiańskiej, osoby uczące przybywały z nizin i nie znały języka. Dopiero od 2003 roku sytuacja o tyle się poprawiła, że pojawili się wykształceni nauczyciele z lokalnych plemion, którzy wprowadzili własne, autorskie materiały i pomoce do zajęć, oparte na tradycji i kulturze Mangyan.
Nauczyciele, zwłaszcza wychowania przedszkolnego i wczesnoszkolnego jasno mówią, że wszystko co robią w tej dziedzinie – przygotowują w swym czasie wolnym i za swoje pieniądze. Z własnych funduszy także kupują zeszyty, ołówki i kredki, bo mangyańskie dzieciaczki, jak to dzieciaczki często gubią te, które kupili im rodzice. A rodziców na nowe nie stać, bo bieda w górach jest olbrzymia i każdy patrzy przede wszystkim, by cokolwiek do garnka włożyć. Szkolne fanaberie nie są tu żadnym priorytetem.
Dlatego też nauczycielki mają w biurku niewielki zapas zeszytów i ołówków, które rozdają, gdy przyjdzie potrzeba. Także od czasu do czasu mają garnek z ryżem lub zupką chińską, bo mangiańskie dzieci bywają głodne. Czasem mają drugie śniadanie ze sobą, a czasem nie. Mówiąc drugie śniadanie mam na myśli kawałek kasawy, kamote, bondo, gabi, ube. To wszystko to bulwy – korzenie roślin rosnących w dżungli, które po ugotowaniu są podstawą pożywienia tutejszych ludzi. To podstawowe jedzenie mangyańskich rodzin. Te bulwy rosną wszędzie, więc są dostępne dla wszystkich. Inne podstawowe składniki mangyańskiego pożywienia to banany i orzechy kokosowe. I na tym lista się kończy. Tak Mangianie jedzą rano, wieczór i w południe. Jeśli chcą coś ekstra, jak ryż – muszą zjechać do sklepu i go kupić, bo w tej akurat części gór nawet dziki ryż nie chce rosnąć. Nie mając pieniędzy, kupują najtańszy, czyli stary, źle przechowywany, podpleśniały ryż. Do tego dokupują kawę 3w1, także najtańszą. I czasem jakiś słodycz dla dziecka. Także najtańszy, wiec najpodlejszej jakości. Jeśli oczywiście uda im się odsprzedać trochę kasawy, ubi czy kamote ludziom w mieście. Za grosze oczywiscie.
Dlatego też niektórzy Mangyanie, nęceni marzeniem o zarobku pakują swój nędzny dobyteczek w zawiniątko, przewieszają przez ramię mangyańską bay-ong ramit (ręcznie tkana torba przez ramię, która jest nieodłącznym atrybutem mangyańskiej kobiety i mężczyzny) i ruszają do Manili, w nadziei na poprawę losu swojego i swych rodzin. Wysiadają na dworcu i szukają pokoju do wynajęcia i gdzie lądują? W slumsach, bo tam najtaniej. I zasilają szeregi głodnych, sfrustrowanych bezrobotnych, kryjących się przed manilskim słońcem pod dachami z byleczego. Sen o pieniądzach pryska, zostaje niezrozumiałe miasto, głód i łatwe zapomnienie w ramionach shabu, z którego w zamian za rozprowadzanie mogą skorzystać. I liczyć, że ludzie prezydenta nie odstrzelą go w kolejnej akcji antynarkotykowej. Albo nie wsadzą do więzienia. Bo wrócić w rodzinne góry wstyd, albo już nie ma już za co.
Wyjściem z biedy jest edukacja. Ale tej świadomości ludzie gór nie mają. Nauczyciele więc jeżdżą po dżungli, namawiają do nauki, sprawdzają, dlaczego dzieci nie przychodzą na lekcje, zachęcają do powrotu na lekcje.
Dzieci z gór, chodząc do wiejskiej szkoły mogą w ten sposób skończyć 6 klas podstawówki.
Co bardziej światli rodzice szukają sposobów na sfinansowanie kształcenia, a to – im wyższe, tym bardziej kosztowne. W szkole średniej trzeba już przygotowywać 700 peso (50 PLN) do opłacenia roku. A do tego jeszcze 1250 (90 PLN) za podstawowy mundurek. Mangyanie proszą więc bogatszych krewnych o pomoc, szukają sponsora, zaciągają długi. Ale i tak zaledwie 50 – 60 % odsetek mangyańskich dzieci trafia do szkół średnich. Bo do powyższej sumy trzeba uzbierać jeszcze 500 peso miesięcznie (36 PLN) na współwynajęcie pokoiczku, w którym dziecko będzie spać oraz 400 peso (30 PLN), za które dziecko będzie jeść. A przy tym i tak dzieci będą wozić z domu wałówkę – dokładnie tak jak robią to polscy studenci – by było taniej.
Co tydzień więc, w niedzielę mangyańscy uczniowie szkół średnich, schodzą lub zjeżdżają z gór z workami pełnymi kasawy, kamote, ube i bananów. Ale mimo to, utrzymać się w miasteczku jest ciężko. Zapasy znikają, trzeba dokupić jedzenia. Więc kupują najtańszy ryż, gotują na ogniu, a potem polewają go odrobiną bagoong, czyli rybnego sosu, albo ociupinką toyo, czyli sosu sojowego – i to ich całe jedzenie. To samo na śniadanie, obiad i kolację przez 4 kolejne lata nauki.
Gdy skończą szkołę średnią, niewiele z nich godzi się na kolejne 6 lat wyrzeczeń. Często żenią się już, albo zakochani po uszy, albo z rozsądku, bo wpadają lub rodzice każą. A w małżeńskim życiu nie ma miejsca na naukę. Nie więcej jak 15 procent mangiańskiej młodzieży po szkole średniej idzie na studia. Bo nim tam trafią, do 4 lat szkoły średniej muszą dorobić klasę 11 i 12 (2 dodatkowe lata nauki na poziomie średnim, wprowadzone reformą edukacji z 2013 r), a to znów koszty obciążające domowy budżet. I dopiero jak ostatecznie zamkną dwuetapową szkołę średnią, mogą ubiegać się o przyjęcie na studia. Tym razem w większości szkół wyższych czeka ich egzamin wstępny i oczywiście opłata semestralna. I ta opłata jest kolejnym czynnikiem wykluczającym mangyańską młodzież ze studiowania. Bo uzbierać 15 tysięcy peso koniecznych do opłacenia najtańszego semestru w collegu graniczy z cudem. A do tego jeszcze jeść i spać trzeba, o kosztach ksero, materiałów piśmienniczych czy książek nie wspomnę.
– Wiesz Asia – kończy moja hostka swoją opowieść – marzyło mi się, by jeden z moich synów był prawnikiem. Wiesz który? Reneeboy. Ten który wyrzeźbił Wam gitarki. Lotny chłopak jest, szybko się uczy. Wiesz, my nie mamy swojego prawnika. Gdy Mangyan ma problem, jest skazany na lowlandersa (człowieka z nizin, nie-magnyana). A tak to byśmy mieli swojego – takiego, który nie oszuka, a wyciągnie z tarapatów. Ale prawo kosztuje 25 tysięcy za rok (1800PLN), a u mnie 11 dzieci. I na prawie nie dają stypendiów. Rozmawiałam z Reneeboy, on bardzo chce iść na prawo. Poradziłby sobie, zdolniacha jest. Ale skąd tyle pieniędzy? Nie natkam tyle materiałów, nie sprzedam tyle słodyczy w sklepie. Sponsor by się przydał. Ale skąd wziąść sponsora?..
[…] Mangyańska szkoła […]
[…] Mangyańska szkoła […]
Ale kawal roboty Asiu ? Szacun ? dziękuję najmocniej ? za opowieść o Mangyańskiej spoleczności, ich świat niewyobrażalny z poziomu europejczyka. Jestem pełna podziwu dla nauczycielek za tak ogromne zaangażowanie. Widać prawdziwe powołanie i marzenia, wizje na zmiany w dalekiej przyszłości, w którą mają swój wkład. Satysfakcja wewnetrzna bez motywacji finansowej. Autentyczne dobro ? Ściskamy dzielne Podróżniczki!
Tak Olu, dobro, misja, chęć pracy dla swojej społecznosci i to wszystko, co się nazywa powołaniem nauczycielskim, które pozwala lecieć na skrzydłach do szkoły, o ile nie zastąpione zostanie wypaleniem zawodowym, co niestety przy niedofinansowanej edukacji i ogólnej pogardzie społecznej dla zawodu często ma miejsce. Tu zawód nauczyciela jest na szczęście poważany, a szczególnie we wiosce, a szczególnie tych nauczycieli, którzy po studiach i po kursach są.