– Iman – zapytałam kiedyś mojego hosta mieszkającego w indonezyjskiej wiosce, na brzegu Cieśniny Sundajskiej – czy Ty nie boisz się tak mieszkać przy samej plaży?
– Nie – odpowiedział ze zdziwieniem Iman – A czego miałbym się bać? Cicho tu, bezpiecznie, daleko od cywilizacji. Wszyscy się znamy, każdy obcy jest widoczny jak na talerzu.
– Tsunami – odpowiedziałam, dzieląc się swym olbrzymim lękiem
– Tsunami? – zastanowił się przez moment Iman – Nie, nie obawiam się. Tutaj tsunami nie ma. A jeśli nawet, wszystko jest w ręku Allaha. – odpowiedział zgodnie z formułą swej wiary – Jeśli on zechce, to nas ocali.
Spokój Imana nie podziałał na mnie kojąco. Trzy miesiące wcześniej mieszkałam w indonezyjskim Aceh, miejscu, które w 2004 roku zmiotła z ziemi gigantyczna, 20 metrowa fala żywiołu. Każdy z moich trzech, tamtejszych hostów był już wystarczająco dorosły, by ją doskonale pamiętać. 15 lat później ich zespół stresu pourazowego choć oczywiście już nie tak ostry, dalej był wyraźnie widoczny. Fala tsunami, które zaczęło się w Aceh, przetoczyła się przez pół świata, zabierając ponad 250 tysięcy istnień.
Gdy więc leżałam w jedynym we wiosce Imana hostelu, zbudowanym może 50 metrów od lustra wody, skóra na mnie cierpła, bo w razie tsunami nie miałybyśmy żadnych szans. Wsłuchiwałam się w szum fal, przerywany głuchym porykiwaniem Krakatau i starałam się odwrócić uwagę od opowieści Rezy, Dewiais czy Muradiego. Starałam się nie myśleć o Aceh i pełnomorskim statku, stojącym między domami, daleko od morza. Próbowałam odsunąć od siebie obrazy widziane w tamtejszym Muzeum Tsunami. Postanowiałam nie wspominać starej linii brzegowej Lamut, którą Muradi pokazywał mi na zdjęciach, a którą gigantyczna fala przesunęła 100 metrów dalej w głąb lądu oraz nie myśleć o ludziach z Sulawesi, którzy stojąc na dachu galerii handlowej transmitowali w świat uderzenie fali w Palu. I odsuwać od siebie obraz ich śmierci pod zwałami gruzów i wody, gdy galeria ta runęła po ataku drugiej fali.
Nie służyła mi ta wiedza, nie przydawała spokoju. Obrazy kontrolera lotów, który zdołał wysłać w powietrze ostatni samolot ewakuujący ludzi, a sekundy po tym zginął w walącej się, lotniskowej wieży, czy wykopywanych spod mułu splątanych ze sobą członków rodzin, prześladowały mnie i pojawiały się przed oczami w najbardziej niespodziewanych momentach. Pojawiały się też, gdy budziłam się w nocy i nadsłuchiwałam szumu fal, spodziewając sie lada chwila ryku TEJ fali.
Nie ja jedna tak miałam. Obrazy z 2004 roku straumatyzowały większą część mieszkających blisko morza Indonezyjczyków, a tych, którzy jakimś cudem poradzili sobie z traumą, dopadły obrazy z Sulawesi, z tego roku, pokazywane 24 h/dobę przez wyszystkie programy indonezyjskiej telewizji. I ja je oglądałam, wraz z hostką moją z Yogyakarty, która w Palu miała swoją rodzinę. Hostka płakała rozpaczliwie, a ja razem z nią, nie umiejąc znaleść słów pociechy ani ukojenia.
Nic więc dziwnego, że gdy drugiego dnia naszego pobytu w filipińskim Baler poszłam z Gają nad morze, a morza nie było – wpadłam w panikę.
Tak, morza nie było.
Zamiast być tam gdzie wczoraj, zaczynało się 100 metrów dalej.

Plaża w Baler. Nie sądziłam, że tutejsze pływy mogą być takie niskie.
Pływ?
No nie, bez żartów. Owszem, obserwowałyśmy już kiedyś takie zjawisko, że było morze, a 4 godziny później aż po horyzont ciągnęło się bagnisko, ale wczoraj już w tym miejscu byłyśmy. I morze, choć nieco niżej niżej, także było.
W mojej głowie zawyła syrena.
Rozglądnęłam się dookoła.
Świat trwał, życie toczyło się spokojnie, miejscowi mężczyźni siedzieli pod daszkami, kobieta wieszała pranie, dzieci bawiły się pod domem. Nigdzie nie widziałam oznak paniki ani zdenerwowania.
Nie uspakajało mnie to jednak. Pamiętam doskonale wideo z tajskiej wyspy Ko Phi Phi, z plaży na którą i my kiedyś trafiłyśmy, a na niej spacerujących ludzi, przyglądających się niecodziennemu odpływowi. Pamiętam obrazek z muzeum w Aceh, gdy ludzie, na minuty przed tsunami chodzili po plaży i zbierali ryby, które zostawiała cofająca się woda.

„Be tsunami smart” czyli instrukcja dla ludzi, co robić w przypadku nadchodzącej fali.
– Kieruj się swoim rozumiem! – krzyczało mi w głowie – Bądź uważna i kieruj się swoim rozumem!
Rozglądnęłam się wkoło. Najbliższe góry, niby na wyciągnięcie ręki, w rzeczywistości były nieosiągalne – dzieliło nas 100 metrów delty rzeki. Najbliższy 3 piętrowy budynek sterczał tuż za plecami – ale to on musiał przyjąć na siebie potencjalną falę tsunami, która uderzając, zmiotła by nas z niego z łatwością. Gdzie uciekać? Wszędzie parterowe domki drewniano – murowane, jak to na wsi, a droga w głąb lądu prowadzi najpierw kilometr wzdłuż wybrzeża! Nie ma gdzie uciekać!
– Asia, spokojnie! Myśl! – nakazywałam sobie – Idź, popytaj miejscowych. Może to normalne, może to jednak pływ.
– Hello kuya. (Dzień dobry panu) – zagadałam do znudzonego mężczyzny, wydającego jedzenie spod niziutkiego daszku – Pięknie tu u Was.
Kuya uśmiechnął się przyjaźnie.
– Takie góry niezwykłe tu macie i morze takie spokojne..
Kuya pokiwał przytakująco głową.
– Ale dziś jakoś dziwne to morze. Kuya, czy to normalne, że ono jest tak cofnięte? – zapytałam z uśmiechem
– Tak, czasem to normalne. – pokiwał głową kuya, wcale nie rozwiewając moich wątpliwości.
Czas uciekał.

Ostatnie tsunami w Baler miało miejsce w XIV wieku, ale było tak potężne, że do dziś uwieczniane jest na miejskich muralach i rzeźbach.
– Kuya – wzięłam byka za rogi – Mieszkałam pół roku w Indonezji. Jak w Indonezji morze tak wygląda, to znaczy, że idzie tsunami. Kuya, ja się boję! Czy to jest normalne?
– Tak, czasem tak morze tu wygląda. I jest to normalne.
– Jesteś pewny, kuya? A może to znak, że idzie tsunami.
Kuya pokręcił leniwie głową.
– Nie, to nie tsunami.
Nie uspokoił mnie nic a nic. Wielokrotnie byłam świadkiem, gdy miejscowi mylili się, nie mówili prawdy, albo nie mieli wiedzy. Musiałam jakoś to potwierdzić. Ale u kogo?

Kiedy cofa się morze, w mej głowie rozlega się alarm.
Hostka! Tak, Trizha była w mych oczach osobą wiarygodną.
Pobiegłam więc z kopyta do domu.
Dom zaryglowany na siedem spustów.
Zaklęłam szpetnie.
Czas upływał.
Co robić?
Telefon!
Dzięki bogom miałam jakieś strzępy sygnału.
Paweł!
On jeden może pomóc. Mając dobry internet, z reguły pod komórką, ze swoją wiedzą na temat świata i analitycznym umysłem nie raz bywał moją ostatnią deską ratunku.
– Paweł! – napisałam – Jestem nad brzegiem morza, a morza nie ma! Cofka jest gigantyczna! To może być pierwszy znak tsunami! Sprawdź proszę w internecie, czy gdzieś na świecie nie trzęsło!
– Poczekaj – przyszła odpowiedzi i minuty zaczęły wlec się, jak ślimak. Chwilę potem Paweł napisał – Nie, nigdzie nie trzęsło.
– Nie uspokaja mnie to! – odpisałam gorączkowo – W Cieśninie Sundajskiej też nie było trzęsienia ziemi, a tsunami przyszło! Miejscowi mówią, że to może być taki pływ, ale to też mnie nie uspokaja!
– Poczekaj – pisze Paweł i za chwilę mam przed sobą tabelę pływów.. dla Cebu, wyspy na południu Filipin.
– Paweł, jestem w Baler, prowincja Aurora, wyspa Luzon! Mam tylko jedną kreskę zasiegu, sama nic nie wyszukam! Błagam, przyślij printscreany!
– Czekaj! – pisze po raz kolejny Paweł i chwilę później, na mej komórce lądują adekwatne obrazy.
– Mamo?.. I co?.. – zapytał maluch – Możemy iść do wody, czy trzeba uciekać?
– Dobre pytanie. – pomyślałam
Maluch doskonale wie, co to tsunami. Chociaż ochroniłam ją przed obrazami w telewizji, była ze mną w Muzeum w Aceh, słuchała opowieści moich hostów. Co prawda jej angielski przed rokiem był jeszcze szczątkowy, ale i tak w jej mądrej główce zapisała się wiadomość, że tsunami to coś szalenie niebezpiecznego.
– Minutkę kochanie. – odpowiedziałam, analizuję tabele pływów.
Kucnęłam przy Gajce, by nie czuła się samotna.
Rzut oka na zegarek, rzut oka na tabelę.
I obezwładniająca ulga.
Tak, to pływ.
Tsunami dziś nie będzie.
***
Trzy miesiące po naszym wyjeździe od Imana, na spokojną wioseczkę na końcu Cieśniny Sundajskiej uderzyło tsunami. I choć z Imanem jestem wciąż w kontakcie, do dziś nie zapytałam, kto z naszych znajomych przeżył. Wracam do tych fotografii ze ściśniętym sercem, pamiętając roześmiane oczy dzieci, z którymi całe dnie bawiła się Gaja i rozmowy z życzliwymi nam mieszkańcami, którzy zawsze ciekawymi naszych opowieści.
I chyba nawet nie chcę wiedzieć, kogo ocean zabrał na zawszę.
Niech wszyscy zostaną w mojej pamięci, roześmiani, troskliwi, wiodący swe proste, piękne życie w malutkiej wioseczce Taman Jaya, na brzegu wyspy Jawa..

Dzieciaki z indonezyjskiego Taman Jaya uwielbiały wspólnie bawić się tuż nad brzegiem morza. Niebezpieczeństwa żadnego nie było, bo zatoka, przy której leży wioska jest płyciusieńka i przypomina raczej jezioro, niż wielkie morze. Na brzegu leżało tysiące muszli najróżnorodniejszych rozmiarów i kształtów, które miejscowe dzieciaki, dzięki Gajce, po raz kolejny odkrywały. Wspólnie potem chowały je do reklamówek, a potem przytachiwały prosto pod nasz pokój, chwaląc się zbiorami.

Zwykłe domy – z pustakow, bambusa, blachy falistej czy pseudodachówki. W środku betonowa wylewka, na której toczy się życie. Obowiązkowo telewizor – łącznik ze światem. Prosta kuchnia, gotowanie na ogniu, woda z baniaków lub ze żródła, z gór.
Ile z tych domów przeterwało uderzenie? Ilu z ludzi ich zamieszkujących zobaczyło wstające sł0ńce?

– Powiedz córce, by nie chodziła zbyt blisko rzeki, tam są krokodyle.
– CO JEST??? – myślałam, ze się przesłyszalam
– Krokodyle. No.. takie zwierzęta. Niebezpieczne. Mogą chapnąć dzieciaka. Zresztą, powiedz córce, a ja swoją drogą powiem dzieciakom, żeby na nią uważały. One przecież wiedzą, jak rozpoznać krokodyla, a Gaja jest tu nowa.
Od Imana też wiem, że wieś dźwignęła się z ruin. Teraz, jak nigdy dotąd potrzebują turystów, bo teraz, jak nigdy dotąd potrzebują pieniędzy. Jeśli jesteście więc w Indonezji i chcielibyście iść na trekking w cudowny i dziewiczy Park Narodowy Ujung Kulong, skontaktujcie sie z Imanem. Hostel „Sunda Jaya Homestay” już stoi i czeka na Was, a Iman, mimo młodego wieku jest bardzo doświadczonym człowiekiem i odpowiedzialnym przewodnikiem.
Kontakt do niego znajdziecie TU.
Hostel „Sunda Jaya Homestay” przy Parku Narodowym Ujung Kulong już na Was czeka.
***
Ps. Kochani, raz jeszcze dziękuję Wam, że jesteście, że mogę na Was liczyć. Dziękuję Wam szalenie za finansowe wspieranie nas przez portal Patronite oraz bezpośrednio przez bloga, dziękuję też Wam ogromnie za pomoc w gardłowych sprawach. Nie raz pisałam do Was z prośbą o podpowiedź, kontakt, poszukanie informacji, które z różnych przyczyn były dla mnie niedostępne. Dziękuję Wam też za wszystkie wiadomości prywatne z pytaniami: „Co z Wami?”, w momencie gdy jakiś czas nie publikujemy. Raźniej się jedzie przez świat, wiedząc, że są ludzie, na których można liczyć.
Dziękuję Wam jeszcze raz ogromnie!
Ps. O tsunami w Aceh pisałam w tekście pt. „Tsunami”, a także w tekście pt. „Trekking na wulkan Taal”. Zapraszam, zaglądnijcie.
Wbrew pozorom jak zbliża się tsunami to najlepiej jest uciec na głębokie morze. Tsunami jest przy brzegu a na dalekim morzu spokój…
Świetne w teorii, tylko jak to zrobić w praktyce?..
trauma jest trudną drogą do przejścia …ox…przytulaniec wirtualny dla was <3
To prawda. Trauma wcale nie wzmacnia. Czasem uczy, ale z reguły zostawia ślad na całe życie..
No kobieto Ty to masz talent do pisania o emocjach. Czułam Twój strach i rosnącą panikę której nie pozwalałaś dojść do głosu.
Tak było Renia.. Strach podnosił mi włosy na głowie..
Nie dziwię się Twojemu przerażeniu… pozdrawiam serdecznie. Czytam od dawna, ale chyba pierwszy komentarz zostawiam, poprawię się;)
Dziękuję Ci, że mogłam Cię zobaczyć. Twoja widoczna obecność bardzo nas wspiera..