Histora Alejandro, który znalazł swój drugi dom na laotańskiej wiosce..
Cieszę się ogromnie z tej niespodziewanej wizyty na wsi. Wszystko jest tu dla mnie jest interesujące, nowe i niesamowite. Poczynając od mieszkających tu ludzi, ciepłych, ciekawych i przyjacielskich; przez sposób w jaki żyją, aż po przyrodę. Postrzępione, zielone góry nieco przypominają mi nasze Pieniny, na kaskadowo ułożonych polach ryżowych, suchych o tej porze roku, pasie się chude bydło. Gdzieniegdzie rośnie dynia, chili i ogórek, dla których nastały doskonałe wręcz warunki. Tu i ówdzie ludzie w szpiczastych, słomkowych kapeluszach gnają na motorach, na wyschniętych szutrówkach podnosząc tłumany kurzu. Widzę ich też czasem za wioską, gdzie przekopują swoje poletka, obsadzając kolejne grządki warzywami, albo gdy z koszami równo zawieszonymi na dwóch końcach kija idą do wioski coś sprzedać, lub coś kupić w bardzo prostych sklepiczkach, rozsianych na poboczu rozkurzonej drogi.
Dobrze mi wśród tych ludzi, w tej ciszy i tym spokoju, wsród codziennego życia, którego w jakimś niewielkim stopniu stałam się częścią. Jest mi tu dobrze, bo jest Alejandro, który mówiąc po latoańsku służy mi za tlumacza, a jednocześnie opowiada o tutejszym życiu. Co jakiś czas wyskakujemy gdzieś razem – to do sąsiedniej wioski, to na rodzinną plantację kawy, to do znajomego.
Alejandro, ze swoją przeciekawą osobowością sam w sobie jest historią. Żyjąc tu z przerwami od prawie 20 lat, dużo pomógł Kapitanowi i tutejszej społecznosci. Przede wszystkim zbudował Guesthouse, który wraz ze swoimi laotańskimi przyjaciółmi rozruszał, dając dużej, acz ubogiej rodzinie zródło dochodu Do tego wszystkiego zaangażował się bardzo w pomoc lokalnej, ubogiej jak mysz kościelna społecznosci – zorganizował kilka operacji dzieciaków, które urodziły się z różnymi wadami, woził do lekarzy te, które poważnie zachorowały, dając im wszystkim szansę na zdrowe życie, a dzisiaj buduje podstawówkę, tak by dzieciaki mogły uczyć się na miejscu. To wszystko wymaga czasu, ale przede wszystkim pieniędzy. Laotańska wieś w komunistycznym, wciąż liżącym się po wojnie kraju tych pieniędzy nie ma. Więc Aleksandro, sam ubożuchny, staje na głowie, by te pieniądze zdobyć.
Siedzimy przy ognisku wraz z jego laotańską rodziną. Wieczory i noce są bardzo zimne, wiec wszyscy wyciągamy ręce i stopy do skaczących płomyków. Gaja rzebie patyczkiem w popiole, rozpalając swój własny, mały ogienek obok ognia – matki.
– Mamo, patrz! Patrz! Udało się! – mowi ucieszona, dokarmiając swój ognik wiórkami, listkami i patyczkami. My z Alejandro siedzimy na niskich zydelkach, żartom nie ma końca.
– Patrz, co za loka familia (szalona, walnięta rodzina) – śmieje się Alejandro – kocham ich jak swoich! To moja już familia. Popatrz, Mosquito jest już dorosła, ma swojego dzieciaczka, a ja pamiętam ją jak była tyciusieńka. Jest jak moja córka.. A Tina – jak wnuczka – usmiecha się szeroko do siedzącgo w chuście niemowlaka – Tina.. Tinitta.. Lokitta.. Bonitta.. (szalona.. piękna..) Jak niezwykle wiedzie nas Droga – zamyśla się – gdzie bym teraz był, gdyby mi kiedys nie brakło pieniędzy..
– Byłem wówczas młody i piękny – zaczyna z upodobaniem swoją historie, którą już opowiadał pewnie z tysiąc razy – i dopiero co przyjechałem do Azji. Na granicy wymieniłem moje pieniądze i mi dali, uhahaha – śmieje się do swoich wspomnień – reklamówkę całą, rozumiesz – REKLAMÓWKĘ dinero!!! (pieniędzy) Czułem się jak milioner!!!! No, ale kasa skończyła się po 2 tygodniach i zostałem goły! Nawet na żarcie nie miałem, nic, rozumiesz – zero! Zacząłem wtedy łapac stopa na południe. Głodny jak pies, stoje na poboczu i łapię. Stoje i stoje i nic. Auta nawet jadą, ale wiesz, nikt nie chce się zatrzymać. Ba, widzę wyraznie, że na mój widok odwracają wzrok, no miałem wtedy brodę i długie włosy, no ale bez przesady, nie wyglądałem jak zbrodniarz, a oni normalnie głowa w drugą stronę. Nie ma mnie dla nich – rozumiesz?! No i jak niby mają sie zatrzymać, skoro jestem dla nich niewidzialny???
No więc stałem jak to ciele na tym poboczu i łapałem, dzień upłynął i nic. Więc już miałem ruszyć przed siebie, gdy nalge słyszę – pyr,pyr,pyr. Jedzie traktorek. Pyr-pyr-pyr. I zatrzymuje sie kawałek ode mnie. Patrze, a kierowca wyskakuje po fajki do sklepui! Więc to nie o mnie chodziło!.. Ale patrze, kobieta, która siedzi na pace, macha ręka! Patrze.. Na mnie macha! Biegnę więc i wskakuję na przyczepkę! A w środku cała laotańska rodzina!
Alejandro na moment zamyśla się, poważnieje. A potem ciągnie dalej:
-No więc dopykałem z nimi do rozjazdu, a oni mi mówią; „Do Viang Vien tędy. My tędy.” „Ja z Wami!” – krzyknąłem. I tak nie miałem po co jechać do Viang Vien. Nie miałem pieniedzy, niczego. No i nie chciałem zostac na noc na środku drogi.
Gdy przyjechaliśmy na miejsce, zawołali jakiegos gościa. Okazuje się, że to ojciec rodziny. Od razu go nazwałem w myślach El Capitan – i tak już zostało. El Capitan mówił coś po angielsku, bo kiedyś – wyobraź sobie – wcielono go do amerykańskiej armii i przyuczono do pielęgniarstwa. No więc coś tam mówił.
Przyszedł więc El Capitan i pyta się mnie, co jest grane.
No to ja mówię:
– Nie mam pieniędzy, nie mam nic, nie mam gdzie iść.
– Ok, bo panian.. (nie ma problemu) – mówi na to Capitan – No many – no problem. (Nie masz pieniędzy, w porządku). Możesz tu zostać, możesz tu jeść. Bo panian. Tydzień, rok, pięć lat. Bo panian.
Zostałem kilka dni. Zaprzyjaźniłem się z rodziną. Kochani, ciepli ludzie. Seniora Me Pię sprzedała dwie kury, dała mi pieniądze na drogę. Rozumiesz? Sprzedała swoje dwie kury, bym mógł ruszyć dalej!..
Wyjeżdżałem ze łzami w oczach.
Jakiś czas później wróciłem. Z kasą, by oddać. I by jeszcze raz podziękować. I znów zostałem na dłużej. Potem znów wyjechałem i znów wróciłem. I tak od dwudziestu lat. Kiedyś było tak, że za Laosem spędzałem większość roku, tu przyjeżdzałem na krótsze okresy. Z czasem zrobiło się odwrotnie – tu mieszkam, wyjeżdżam na chwilę, hahahaha.. Loko, huh? (Wariactwo, nie?) – Aleksandro śmieje się tak zaraźliwie, że nie da się nie dołączyć.
– Kiedyś przyjechała policja. – kontunuuje – Wiesz, nie wolno obcokrajowcom spać tu po domach. Noc, dwie, trzy – spoko, ale ja tu tygodniami mieszkałem. No więc trzeba było dać w łapę. Dałem. No to potem przyjeżdżali regularnie.
– El Capitan – mówię któregoś wieczoru – mam tego dosyc. Chodz, zrobimy guesthouse i bedzie z głowy. Skonczy się to chore smarowanie policji.
– Nie, nie, to problem.. – wzdrygał się Kapitan – Guesthouse no.. Nie mam kasy na to..
– Kase ja zorganizuję, bo panian.. – powiedziałem i wyjechałem do Australi. Wróciłem po roku.
– Capitan, robimy Guesthouse! – mówię
– Nie, nie, nie, Guesthouse no – problem – wzbraniał się znów Capitan
No ale jak wróciłem trzeci raz, ze szmalem w kieszeni, to już się nie pytałem, tylko zaczeliśmy budować. No i wybudowaliśmy. I zaczęli ludzie przyjeżdzac. No i wtedy się Kapitan rozochocił:
– Alek! Zbudujemy drugi Guesthouse, a potem trzeci!.. Zrobimy wielki osrodek!..
– Capitan, estas loco.. (oszalałeś, Kapitanie..) – studziłem jego zapędy – co ty chcesz tutaj zrobić? Drugie Viang Vien??? (najbardziej imprezowe miasto w Laosie, kilka godzin jazdy od Nola Guesthouse)
No i zostało na jednym budynku. I dobrze. Mało ludzi, cicho, spokojnie.. Wiesz, miejsce się nie zmienia, jest dalej piękną wioską, gdzie czas sie zatrzymał. Guesthoouse robi się pełny 3-4 razy w roku, a tak zawsze są jakieś pokoje wolne. Ale to o to chodzi, z każdym można się wówczas zaprzyjaźnic, pobyć, posłuchać jego historii.. O to przecież chodzi, by być Asia, rozumiesz? By być i by żyć, pieniądze to nie wszystko, bo panian..
[…] Drugi dom […]
[…] Drugi dom […]
Piękna historia i bardzo pouczająca.
El Capitan <3 niezly zgrywus! dzieki Tobie Asiu i Hony Te trafilismy z Piotrkiem do Noli. W kazdym kraju (Birma, Laos, Kambodza) chcielismy zobaczyc zwykle codzienne zycie, zrobic cos innego niz zwiedzanie glownych atrakcji. W Birmie byly to trekkingi i noclegi u rodzin e homestay'ach, w Laosie wlasnie Nola Guesthouse, a w Kambodzy (2 tyg!) u wspanialego Mr Pov w Banlung. To najlepsze co moglismy zrobic!
PS. polecamy trekking z El Capitanem ;)!
Hahaha, Capitan to faktycznie zgrywus, jakich malo, hahaha, znacie moze jego historię?Długo byliście w Noli?
Z El Capitanem w koncu na trekking nie poszlismy – chodz chadzal z goścmi, a owszem 🙂 My chadzalysmy po okolicy z Alejandro, bo sie szalenie z nim zżyłyśmy, Gaja hasala z dziecmi, ach, no odkladalysmy wyjazd dzien za dniem.. Pięknie bylo! I szalenie sie ciesze, że i Wy mase dobrych wspomnien z laotanskiej wioski wynosicie! <3
Dzieki za posty!
Dziękujemy za pochylenie się nad nimi.. <3
Fantastyczny tekst i świetny blog. Do tego zdjęcia… Wrócę do Was nie raz!
Kasia, serdecznie i nieustannie zapraszamy!..
Kiedy przeczytałam pierwszy akapit, byłam niemal pewna, że historia będzie się odgrywać w Wietnamie. A tu małe zaskoczenie! Choć tylko małe, bo przecież Laos jest bliziutko.
Niesamowita historia pokazująca, że dobro wraca 🙂
Bardzo ładne zdjecia. pięknie opisane
piękne zdjecia. bardzo ciekawie napisane.;)