
„Kierunek Panama” – zakrzyknęłam ruszając z kolumbijskiej Capurgana szybką motorówką płynącą na drugą stronę półwyspu La Miel.
Puerto Obaldio, granica.
Przygnębiające wrażenie. Mur jednostki wojskowej, śmieci, szarobure kolory, których nie równoważy nawet wyglądające zza chmur słońce. Góry wokół przepięknie zielone, morze turkusowe, Puerto Obaldia smutne, szare i betonowe.
Siedzimy z Daniela na pomoście. Na łódce, maleńkiej motoróweczce także siedziałyśmy razem. Dokładnie siedziała za mną, niska, uśmiechnięta dziewczyna w okularach. Wyglądała na Francuzkę, a duży plecak i konkretne buty mówiły, ze w podróży już od jakiegoś czas. Zagadałam do niej po angielsku, ona odpowiedziała po angielsku i w zasadzie dopiero w szarym i ponurym Puerto Obaldia ogarnęłam się, że Daniela jest Argentynką. I w dodatku bez pomysłu na dalszą drogę.
– Wiesz, ja chyba kupie samolot.. Albo jakaś pangę (motorówkę) wezmę na Carti, byle do Panamy się dostać – snuła swoje rozważania, a ja spokojnie słuchałam. Mój plan był gotowy od dawna, w zasadzie odkąd spotkałam Ulkę Basińską podróżującą na południe kontynentu, która przedstawiła mi kilka opcji przeprawy przez puszcze Darien. Oczywiście wybrałam tą samą co Ulka i także postanowiłam poskakać po tym przepięknym archipelagu zamieszkałym przez jedynych w swoim rodzaju, niezależnych Indian Kuna Yala.. 400 wysp, w tym 40 zaludnionych. Rzuciłam jeszcze okiem w Internet i już wiedziałam, że żadna siła mnie od tego zamiaru nie odwiedzie. Zresztą, jakie miałam inne opcje? Samolot? Owszem, dla pojedynczej osoby z normalnym plecaczkiem jest opcją konkurencyjną, a i dżungla wygląda z góry niesamowicie, a i samolocik w stylu Indiana Jones, jeno wszystko nie dla mnie. Dwie osoby plus dwa plecaki. Opcja zabija ceną. Podobnie zabija ceną przeprawa przez San Blas komunikacją hmm.. publiczną. To też nie wchodziło w grę. Wiec co wchodziło? Łódkostop. Taki miałam plan i mnóstwo determinacji, by go zrealizować. Zresztą tak się składało, że nie miałam i tak innego wyjścia.
Siedziałam więc na pomoście wraz z Danielą i w paru słowach klarowałam jej mój pomysł na podróż. Danieli świeciły się oczy.
– Próbujemy? – zapytała..
Zamyśliłam się.. Szukam ludzi. Lubię ludzi. Ludzie są najważniejszym obszarem tej mojej podróży. Ale dawno nie podróżowałam z kimś. Ot, czasem ktoś dołączał na parę chwil, czasem na dłużej, ale nigdy nie trwało to więcej niż 2 dni. A tu zanosiło się na dwa tygodnie. Lubię moją samotność, samotność z Gają, nasz wspólny czas, rozmowy, piosenki i milczenie. Lubię to nasze wspólne spoglądanie na życie i harmonię podróży. Daniela? Będzie rozproszeniem. Część mojej uwagi zostanie zabrana na tworzenie naszej wspólnej przestrzeni, na dbanie o jej komfort i dobre samopoczucie.. Będę musiała się liczyć z jej potrzebami, brać pod uwagę jej oczekiwania, szukać wspólnej drogi. W konsekwencji zobaczę mniej, poczuję mniej, przeżyję mniej, poznam mniej i wyjadę z wielkim niedosytem tego świata, w którym byłam, a nie byłam naprawdę. Abstrahując już od tego, ze na łódkę łatwiej jest się wcisnąć jednej osobie, nawet z dzieckiem i bagażem, niż dwójce..
– Czy chcę tego? – zapytałam siebie – czy chce takiego rozproszenia?
– Nie chcę – odpowiedziałam sobie bez wahania – Ale z drugiej strony.. Lata nie podróżowałam z drugą osobą. Z dziewczyną nie podróżowałam nigdy. Może właśnie warto spróbować? Znów wyjść poza swój komfort? Zobaczyć, co mnie poza nim czeka? Skonfrontować swoje wyobrażenia? Nauczyć się nowych rzeczy? O sobie. O świecie. O relacjach międzyludzkich. Może sięgnąć po to, co podsuwa los?..
Moje milczące rozważania zostały odebrane jako aprobata planu.
– No dobrze – pomyślałam , choć bez poczucia, że to moja decyzja – Niech się dzieje. Zobaczymy, co mnie tam czeka..
I zaczęłyśmy stopa łapać razem. Łapanie polegało w zasadzie na znalezieniu zacienionego miejsca z dobrym widokiem na pomost i pogrążeniu się w oczekiwaniu. Ja wyciągnęłam swoje cekiny, Gaj zaczął szukać kolorowych kamyczków, a Daniela patrzyła w dal, zamyślona. Co rusz podpływały łódki z Kubańczykami, którzy po przekroczeniu granicy w La Miel, przetransportowywani byli właśnie tu, do oficjalnego Migracion Panama. Przy pomoście stały dwa maleńkie stateczki z towarami, ale kapitanowie zniknęli gdzieś we wiosce, wiec nawet nie było kogo pytać. Przypłynęła tylko jedna motorówka z Indianami, ale cena jaką nam krzyknęli była zaporowa.
– tak – pomyślałam sceptycznie – Dwie białe z dzieckiem to już tłum. Trudno, popróbujemy i najwyżej się rozdzielimy..

Kierunek Panama jest obierany przez prawie wszystkich uchodźców z Kuby. Po Kolumbii to pierwsze państwo, w którym mogą wyjść z ukrycia.
Mijał czas, nie działo się nic. Oprócz tego, że zaczęły krzyczeć żołądki. Ruszyłyśmy szukać restauracji, pełne złych zresztą przeczuć. No tak – obiad, czyli drugie danie kosztował 4,5 USD. Prawie dwa razy więcej, niż w Kolumbii. Trudno, zamówiłyśmy, zjadłyśmy i z nieco poprawionym moralem zaczęłyśmy zastanowiać się co dalej.
Ja miałam dwa kontakty. Pierwszy od Jacka Kowalika (supertrampjack.blogspot.com) który niedługo przede mną przeprawiał się tą samą trasą – na kapitana, który go zabrał. Kontakt nie wypalił niestety, o kapitanie ani widu, ani słychu…
Drugi mój kontakt był od naszego kolumbijskiego anioła zwanego Mauricio, który ot tak przygarnął nas na cały tydzień do swego domku w uroczej wioseczce Sapzurro, a potem – na pożegnanie, obdarował namiarami na swego kolegę po drugiej stronie granicy. Elkina Pescadora niestety nie było, pech chciał, ze ruszył na drugi koniec archipelagu i wracał za parę dni. Daniela doradzała poszukanie żony, ale ja byłam pesymistką – tutejsze kobiety uzależnione są od mężczyzny i bez konsultacji z mężem nie podejmą żadnego działania, szczególnie w tak przedziwnej kwestii jak dwie extranjeras z dzieckiem..
Obserwowałam Daniele uważnie. Przy tych wszystkich moich rozterkach z nią związanych zauważyłam, ze ma jedną szczególną cechę. Lubi rozmawiać z ludźmi. Minusem tej cechy było to, że każdemu, czy chciał słuchać, czy nie – opowiadała naszą historie, czasem z niepotrzebnymi zupełnie szczegółami. W rezultacie niektórzy rozmówcy uciekali, ale niektórzy zostawali i wdając się z Danielą w długą pogawędke, na końcu decydowali się nam pomóc. Zostawiłam wiec Danieli nasze public relations i zajęłam się zabawą z Gajką, gdy ta przybiegła do mnie z rozwianym włosem:
-Asia!!! Asia!!! Chyba mamy transport!!! Tylko ze chcą 120 mil za nasza dwójkę!!!
To i tak była cena o połowę niższa, niż sprzed kilku godzin, niemniej jednak poczułam, ze należy działać.
-Ile??? 60 za osobę??? No bez jaj, za dużo!!! Gadamy z nimi! – poderwałam się na nogi i po chwili stałyśmy przed niskim, krępym mężczyzną rodem z Chin.
Negocjacje szły bardzo opornie, choć efekt finalny o dziwo był całkiem zadowalający. Stanęło na kwocie 30 mil pesos i kolczykach dla żony. Ku mojemu zdziwieniu – tych najbrzydszych. Uśmiechnęłam się w duchu do myśli, że faktycznie de gustibus non disputandum es. Najważniejsze, ze się spodobały i że cena drastycznie poszła w dół. Teraz należało tylko znaleźć miejscówkę na nocleg, krótki zresztą, bo jeszcze w nocy, o 4 am, miałyśmy się zameldować na pomoście. I tu znowu zonk. Okazuje się, że wszystkie hospedaje zajęte przez Kubańczyków. Wszystkie miejscówki pod dachem także zajęte przez Kubańczyków . Co robić?.. Co robić?.. Rozglądałam się wokół, idąc na pomost.. Niektóre łodzie stały do góry nogami. Popatrzyłam na nie łakomym wzrokiem jako na potencjalne miejsce noclegowe, ale szybko odrzuciłam tą myśl. Kiedyś, sama – tak. Teraz z Gaja – nie.
– Nic, poszukajmy tej zony Elkina. A nóż cos to zmieni – powiedziałam.
Ruszyłyśmy przed siebie. Patrzyłam wiec na domy, szukając tych z zadaszonym balkonem, otwartym wejściem i nawet już miałam jakieś typy nadające się do przekimania, gdy nagle wpadłyśmy na czarnoskórą kobietę.
– Hola, discupe. Szukamy Elkina Pescadora – zagadałam. W końcu w takiej wiosce wszyscy się znają.
– Męża nie ma w domu. Wróci pojutrze – padła odpowiedz.
Nie wierzyłam w to co usłyszałam. Przed nami, we własnej osobie stał nikt inny jak żona naszego kontaktu. Wysoka korpulentna murzynka z ciepłymi oczami. Taka tutejsza Whoopi Goldberg. Przepytuje mnie, skąd znam jej męża i co my tu w ogóle robimy, patrzy na nas tymi swoimi czekoladowymi oczyskami i szybko decyduje.
– Kochane, spicie u mojego kuzyna. Jedno łóżko jest wolne, zmieścicie się w trójke. Chodźcie, dam Wam klucz – Woopi Goldberg była zdecydowanie nietypową kobietą – o, płyniecie z lekarzami? My się znamy! Pracujemy razem. Bo ja pielęgniarką jestem. Victoria – i wyciągnęła rękę na powitanie.
No tak, to tłumaczyło dużo. Być pielęgniarką na wiosce, gdzie tylko dotrzeć można wodą i powietrzem wymaga wielu cech charakteru. Nie do końca typowych dla tutejszych kobiet. Innymi słowy – miałyśmy wielkie szczęście że wpadłyśmy na Victorię, że przydarzyło nam się nic innego, jak kolejny cud podróży..
Dom był bardzo typową chatka. Zbudowany z niestarannie zbitych desek, z klepiskiem i kratami w oknach. W środku były ślady życia – mrówki, odchody przylatujących w nocy nietoperzy, gdzieniegdzie przemykający karaluch. I ten ciągły, wiercący w nosie zapach wilgoci..
Położyłam się na materac. Śmierdział. Nie da się tego uniknąć w tym klimacie. Wciąż nie mogę się do niego przywyknąć. Od pół roku jesteśmy w nim zanurzeni i nie zanosi się na zmiany, ot cecha tropików.. Nie zanosi się także, bym się do niego przyzwyczaiła, tym bardziej, ze mój astmatyczny kaszel działa jak detektor grzybni. Nie raz już zdarzało się, ze szukałam innego noclegu, lub spałam przy otwartych drzwiach i oknach, byle jakoś przetrwać noc przy ciepłych podmuchach świeżego wiatru..
Rozkładałam moskitierę, przyglądając się domkowi. Prościutki, dwa pomieszczenia i kuchnia z malutka przestrzenią na stół. Parę aluminiowych garnków, plastikowych talerzy. Kilka półek, krzeseł, wycięty z gazety obrazek, przylepiony na ścianie. Znów myślę o naszych domach w Polsce. O naszych dywanach, parkietach, pełnych szafach. I zmywarkach w kuchni..
Zmierzcha się. Jemy szybko chleb z dżemem i wskakujemy pod moskitierę. Gaja zasypia w sekundzie, ja jeszcze przez moment zasłuchuję się dźwiękiem cykad, pod czym myśli mi się mącą, więc ostatkiem świadomości przytulam malucha i obsuwam się w sen..
O kolejnych naszych przygodach przeżytych podczas przebijania się z Kolumbii do Panamy łódkostopem możecie przeczytać we wpisie: „Nie sprzedawajmy swych marzeń”

Nasz bardzo prosty domek, udostępniony nam przez dobrych ludzi na jedną noc. Gdyby nie oni – koczować musiałybyśmy gdzieś, przy wiejskiej uliczce. Puerto Obaldia, Panama.
❤
[…] Przed nami była Granica Kolumbia – Panama. O tym, jak przyszło nam ją przekraczać możecie przeczytać TU. […]
[…] ciąg dalszy historii, którą możecie przeczytać Tu. […]