Wydarzenia z kilku ostatnich dni powodują, że decyduję się skonsultować Gajkę z lekarzem. Wizyty lekarskie słono kosztują i nie mieszczą się w naszym malutkim budżecie – natomiast bezwzględnie mieści się ubezpieczenie, które opłacamy od początków naszej podróży. Nauczona więc doświadczeniamy ostatnich 3 lat, napisałam więc maila do ubezpieczyciela z prośbą o zorganizowanie bezgotówkowej wyzyty, w krótkim czasie dostając odpowiedź zwrotną. Potwierdzenie gwarancje płatności zostało dla wybranego przeze mnie, najbliższego nam szpitala zostało przesłane, mogę iść na wizytę. Jestem bardzo zadowolona, bo zdażyło się nam w Meksyku, że na gwarancje płatności musiałam czekac ekhm, prawie 3 doby.
Ta gwarancja przyszła na szczęście od ręki. Cieszę się, bo objawy, które Gaja miała od jakiegoś czasu uruchamiają mi w głowie alert wyrostkowy. Idiego – naszego hosta i szefa w jednym – nie ma, mówię więc chłopakowi, który go zastępuje, że z dalszego pomagania mu dzisiaj nici, bo musze z córką do lekarza. On bez słowa wyciąga dwa motorowe kaski i parę minut później podrzuca nas na podjazd najbliższego nas szpitala.
– Jakbyś potrzebowała pomocy, dzwoń – mówi łamanym angielskim, wręczając mi kartkę z numerem telefonu – I jak skończycie, też zadzwoń. Zabiorę Was z powrotem do hostelu.
Dziękuję mu z serca. Złoty chłop. Wkładam kartkę do przegródki z numerami, ubieram nas w długie rękawy i dopiero wchodzimy do szpitala. W Malezji niska temperatura jest synonimem luksusu – czasem mam wrażenie, że miejsca publiczne rywalizują ze sobą, wyciskając ze swoich klimatyzatorów arktyczne wręcz powietrze. W szpitalu wszystko idzie płynnie – Gaj zostaje zbadany, objawy opanowane, możemy iść do domu. Niestety, pediatry już nie ma. Wracamy więc do hostelu, z zaleceniem, że gdyby coś się wydarzyło – natychmiast mamy być z powrotem.
Wydarza się. W nocy gorączka rośnie. A że we wstępnej diagnozie ujęte jest podejrzenie o wyrostek, biorę malucha na ręce i o 3 am meldujemy się na ostrym dyżurze. Pomoc zostaje udzielona szybko i profesjonalnie. Możemy wracać skąd przyszłyśmy. Ale choć mieszkamy stosunkowo niedaleko, nie bardzo mi się to uśmiecha – na dworze leje jak z cebra, zrobiła się 4 am, Gaja leci mi przez ręce, ja lecę z nóg, a za 4 h mamy być znow w szpitalu, na konsultacji pediatrycznej.
– Może moglibyśmy poczekać tutaj?.. – pytam nieśmiało młodego lekarza.
Na ostrym dyżurze pustki, oprócz nas żywego ducha. Pod ścianą pełną aparatów stoją rzędem cztery łóżka – trzy puste, bialutkie, czekające na pacjenta. Na czwartym śpi wymęczony gorączką i bólem Gajon.
Lekarz patrzy na malucha i gdzieś na chwilę znika. Po chwili wraca i zasuwa kotarę wokół Gajeczki.
– Zostańcie tu do rana. Jakby było potrzebne łóżko, będę prosił o zwolnienie, ale nie zanosi się na to. Niech Pani się prześpi z dzieckiem. Będzie Pani potrzebna siła jutro. – mówi życzliwie.
Walę się koło Gajki jak kłoda. Okrywam ją starannie tak, by się nie rozkopała w nocy, bo w szpitalu jest zimno i momentalnie tracę świadomość.
Nagle ktos delikatnie dotyka mojego ramienia. Zrywam sie na równe nogi. Pierwsze spojrzenie na Gaję. Śpi. Przykryta. Dotykam czoŁa. Normalne. Podnosze oczy na zegar. 7 rano.
– Prosze podejść do recepcji, uregulować płatność. – mówi sucho pielęgniarz
Podchodzę do blatu nieprzytomna. Spałam może 3 h, choć trudno to nazwać spaniem. Jestem zmarznięta na kość. Klimatyzacja w szpitalu pracuje pełną parą, nastawiona na jakąś drakońską temperaturę. Szczęsciem Gaja ubrana jest cieplej, powinno jej być ok.
– 300 MR – dochodzi mnie zza kontuaru.
– Rozumiem. Jestem ubezpieczona, byłam u Państwa wczoraj po poludniu, ubezpieczenie pokrywa koszty tej wizyty, tak jak i poprzedniej.
– Proszę usiąść, poczekać.
Siadam w poczekalni i czekam. Telepie mną mróz sączący się z klimatyzacji, mimo tego jednak opadaja mi powieki. Przysypiam na moment. Budzi mnie przeraźliwe zimno i ból gardła. Zrywam sie na równe nogi. Rzut oka na zegarek. Spałam godzinę!
– Czy mogę iść zrobic USG dziecku? Mam na to stąd skierowanie – pytam recepcjonisty
– Nie, o ile Pani nie ureguluje płatności za ostry dyżur. Nie mam potwierdzonych gwarancji od Pani ubezpiecznia. Musi Pani czekać.
O dziwo nie trafia mnie szlag. To pewnie z zaspania.
– Jak długo? – pytam
– Pare minut – zapewnia mnie urzednik
Już nie wracam na krzesełko. Idę do łóżka i kładę się obok mojej Gai. Dziewczynka śpi spokojnie, dotykam łapek, czółka, na wszelki wypadek przykrywam po szyje. Z klimą nigdy nic nie wiadomo.
Zasypiam. Ze snu wyrywa mnie recepcjonista. Patrze na zegarek – przespałam kolejne pół godziny. Słucham wieści. Ubezpieczenie odpowiedziało, gwarancja platności jest. Teraz mogę zabrać dziecko iść załatwiać sprawę z USG.
Tyle że ja nie chcę zabierać dziecka. Po co, skoro śpi i spać jeszcze będzie pewnie ze 3 godziny? W głowie dzwięczą mi słowa mamy: „Sen jest najlepszym lekarstwem”. Zgadzam się z tym absolutnie. Sen przynosi zdrowie, a jesli nie zdrowie – to siłę na walkę o nie. Przeczuwając kolejne przeboje papierologiczne, decyduję się zostawić śpiącą Gaję na ostrym dyżurze. W papierach jest do mnie telefon, jak mała się przebudzi – zadzwonią. Nie bedą mieli innego wyjścia.
Wysmykuję się cichutko z oddziału. Najpierw gorąca herbata na bolące gardło. Potem gorąca kawa na trzeźwe myślenie. Potem ubikacja, bo nie wiadomo, czy będzie na nią czas później. A potem biegiem na radiologię.
– Dzień dobry. Mam skierowanie na usg dla córki.
Urzędnik mieli coś w komputerze.
– 300 MR – rzuca. Albo coś takiego. Nie pamiętam. Nie ważne. Ważne jest to, że ubezpieczenie przysłało mi gwarancję płatności na to badanie. Tyle że urzędnik nic o tym nie wie.
– Jak to Pan nie wie – irytuję się – przecież dopiero co powiedzieli mi na recepcji, że mogę robic badania. Dostałam też maila od ubezpieczyciela z potwierdzeniem. Co z Wami? Nie może Pan zadzwonić na recepcję ostrego dyżuru?
– Albo Pani płaci, albo z badania nici – oznajmia cierpko starszy mężczyzna o chińskich rysach, nie podnosząc nawet oczu.
– Grrr.. Zaczyna się – wkurzam się w duchu, gratulując sobie decyzji o niebudzeniu dziecka.
Idę więc do miejsca opatrzonego szyldem „Ubezpieczenia”. Wchodzę na pięterko i uginają mi się nogi. Na krzesełkach czeka z trzydzieści osób. Wyciągam z maszyny numerek dla mnie, karnie siadam w kolejce. Wyciągam komputer, który – przewidując problemy z ubezpieczeniem – przytomnie zabrałam z hostelu, błogosławię użyczone mi na pewien czas XOXO WiFi. Teraz przyda się jak znalazł, bo z sieciami w szpitalu nigdy nic nie wiadomo.
„Witam” – zaczynam stukać w klawisze, ale nie kończę. Niespodziewanie szybko na wielkim ekranie pojawia się mój numerek.
– Potrzebujemy „Letter from Medical Officer” – informuje mnie miła urzędniczka, tym razem muzułmanka – Czyli z ostrego dyżuru – tłumaczy, widząc moje wielkie oczy – Gdy go dostaniemy, wyślemy do ubezpieczyciela, a potem gdy dostaniemy gwarancje płatności, dostaną Panie Guarantee Letter, z którym udadzą się Panie na zalecone badania i na wizytę.
Po raz kolejny klepię się w ramię za decyzje o niebudzeniu Gajki, łapiąc się jednocześnie za głowę. Mam dużo złych doświadczeń za sobą, głównie ze starą ubezpieczalnią – komunikacja między przedstawicielem ubezpieczyciela, a szpitalem czesto się ślimaczyła się niemiłosiernie, załałatwienie jakiejkolwiek zgody potrafiło trwać godzinami. Z nową ubezpieczalnią współpraca na szczęście przebiegała sprawniej.
– Trzeba być dobrej myśli – odzywa się w mojej głowie głos mojej Mamy. Głos ma rację. Trzeba być dobrej myśli i działać.
– Ile czasu zajmie otrzymanie listu od Państwa Medical Officer? – określam granice pierwszego etapu.
– Maksymalnie 10 minut.
Dobra. Nie jest źle. Siadam z powrotem na fotelu. Otwieram pocztę, odpisuję na maila. Patrzę na zegarek – dobra, 10 minut minęło.
– Czy list już jest gotowy? – pytam obsługującą nas urzędniczkę
– Nie, jeszcze nie. Prosze dać nam kolejne 10 minut.
Siadam na fotelu. Kolejny mail, kolejne 10 minut za mna. Składam kompa, ide do kontuaru.
Ale Pani nie ma. Za to w mojej głowie rozlega się alarm! Gaja! A jak się rozkryła. To, że spi spokojnie – tego jestem pewna, ale jak się rozkryła??? Przecież nikt tam jej nie przykryje – rany – a w tej temperaturze choroba murowana!
cd: Szpitalne-przeboje-czyli-o-ubezpieczeniu-slow-kilka-cz-ii
Na drugą część histori szpitalnych zapraszamy tutaj:
http://somosdos.pl/2017/11/szpitalne-przeboje-czyli-o-ubezpieczeniu-slow-kilka-cz-ii/
Wysylam z Laosu pozytywna energie ! Jak piezesz kochana – trzba byc dobrej mysli. Modra mama.
My bylism razem z nasza malo corka ,wtedy 2 latka ,na Dominikanie. To bylo 15 lat temu. Zachorowala i byla przeziebiona, miala goraczke. Musielismy skonsultowac sie z lekarzem, badania, lekarstwa i zastrzyk tylko za gotowke, wtedy 250 Dollar. Te piniadze zwraca kasa chorych w niemczech bez Problemu. Pozniej miala zapalenia ucha, zwracala itd. Lekarz musial jej ucho plukac i tam byl jakims cudem komar. Koszmar! I znowu tylko za gotowke. Chcialam powiedziec , ze bez dobrego ubezpieczenia nie ma co sie ruszac! Pozdrawiam i zycze duzo zdrowka!
Dokladnie tak, podpisuje sie Telamon I nogami!!!
Rekami.. Kocham automatyczny slownik I jego swiatłà pomoc. :/
Dramat… papierologia ważniejsza od zdrowia dziecka…!!! Dużo siły dla Was i oby więcej takie przygody Was nie spotykały…❤️
Daj spokój, to był początek, prawdziwa akcja dopiero przed nami..
nie lubię!!! trzymajcie się Dziewczyny Kochane!
Och! Zebys wiedziala jak ja nie lubie !!!
Trzymam kciuki za happy end! Niech moc będzie z Wami!
May the Force be with us! O TAK!
juz sie o was martwie…co z Gajunia?
Juz dobrze. Sapie uspiona obok 🙂
chwala Bogu pilnuj dziecka bo ty jestes pierwszym lekarzem
podziwiam Was dziewczyny i trzymam kciuki za szybki powrot Gai do zdrowia
No i jak tam Gajka, wszystko już dobrze?
Trzymajcie sié dziewczyny!!!!
Powidzenia dziewczyny!!! Duzo zdrowka ❤️