Home / AZJA / Kambodża / Jedzenie psa

Jedzenie psa

Poprzednią część historii o pogryzieniu znajdziecie we wpisie „Szczepionka na wściekliznę”.

Gdy podjechaliśmy z sąsiadem pod nasz domek, marzyłam tylko o tym, by skulić się w moim khmerskm łóżku i zasnąć. Noga pulsowała bólem, strużka różowego płynu wciąż wypływała z rany, znacząc nowe ślady na pokrytej pyłem nodze. 

– No, to chyba wszystko, prawda? – zapytał sąsiad z uśmiechem w głosie – Możesz już odpoczać. I zjedź dobrą kolację, to zawsze pomaga. – mrugnął okiem.

– Niezupełnie. – odpowiedziałam – Muszę jechać do miejsca, gdzie jest pies. Ludzie go złapali, jest zamknięty. Obiecałam im, że wrócę, jak tylko załatwię sprawę ze szczepieniem.

Mężczyzna spojrzał na mnie uważnie.

– Hmm.. A gdzie to było? Może ja pojadę w Twoim imieniu?.. – zaproponował.

Byłam bardziej niż zdziwiona. Było to z pewnością bardzo wygodne dla mnie rozwiązanie. Obie z Gają byłyśmy wyczerpane tak fizycznie, jak i emocjonalnie. Potrzebowałyśmy solidnego odpoczynku. Ale czułam też wewnetrznie, że nie mogę tej sprawy tak zostawić. Zbyt dużo tamci Khmerowie dla mnie zrobili. W zaganianie psa do ogrodzenia zaangażowała się w końcu cała ulica, został on zamknięty, a ja obiecałam, że wrócę. 

– Pozwól mi jechać.. – nalegał sąsiad – Załatwię wszystko za Ciebie.

Coś w tym wszystkim było dziwnego. Dawno już przyszła noc. Sąsiad też był zmęczony po całym dniu. Przecież nawet nie zjadł kolacji, porzucając rozpoczęty dopiero talerz ryżu, a tu – zamiast wracać do domu, proponował mi pomoc daleko wykraczającą poza ramy tej niezbędnej.

– Dziękuję. – odpowiedziałam – Ale niezręcznie się z tym czuję. Obiecałam im, że przyjadę, muszę słowa dotrzymać. Poza tym nawet nie wiem, jak wytłumaczyć, gdzie to się stało. – dodałam – Pamiętam drogę, ale nie umiem jej wytłumaczyć. Ale.. Dlaczego nie chcesz, żebym tam jechała?.. – wzięłam byka za rogi.

Sąsiad chwilę milczał, tarmosząc włosy.

– Widzisz, my tu w Kambodży mamy różne swoje zwyczaje. Niektóre są bardzo dziwne dla was, ludzi z innego świata. Ale to nasza kultura i tak u nas jest.. Wiesz.. No bo.. – widziałam, że coś nie może mu przejść przez gardło – My, podobnie jak wy jemy dużo drobiu, wołowiny czy wieprzowiny.. Ale wiesz.. No.. Jedzenie psa.. Zdarza się u nas.. – wykrztusił, najwyraźniej skrępowany sytuacją.

– No.. tak.

– Więc weź pod uwagę, że zostaniesz zaproszona na rodzaj ceremoni. Oni przygotują tego psa, a Ty będziesz musiała zjeść jego wątrobę. W Kambodży wierzymy, że jedzenie psa, a dokładnie jego wątroby chroni ugryzionego przed wścieklizną. Wiesz, wiadomo, że nie to nie pomoże, musisz dostać zastrzyk, ale taki jest zwyczaj, rozumiesz..

Starałam się zachować kamienną twarz, ale zdaje się, że zdziwienia, szoku i niedowierzania nie udało mi się do końca opanować. W końcu uznałam, że nie ma sensu udawać.

– O rany!..  Ojej!.. Nie wiedziałam! Dziękuje Ci, że mi o tym powiedziałeś! – oddychałam głęboko, próbując poradzić sobie z informacją – Dziękuję, że chciałeś mnie przed tym ochronić!

– Ach.. Wiem, że patrzysz na nas teraz jak na barbarzyńców. Widzisz, my mamy inną historię, inne okoliczności nas kształtowały..  Wojny, Pol Pot, straszna bieda.. – Khmer mówił zawstydzony.

– Słuchaj! – przerwałam, wciąż mrugając oczami. Nie było potrzeby, by się tłumaczył. W końcu ja tu byłam gościem, w jego kraju, w jego mieście, w jego kulturze. – Ja to absolutnie rozumiem. Każdy kraj ma swoje zwyczaje, a czasem nawet region ma. Dziękuje, jeszcze raz, że mnie uprzedziłeś. Bardzo dziękuję.!

Sąsiad wyglądał, jakby kamień spadł mu z serca.

– Muszę tam pojechać, bo obiecałam. – tłumaczyłam – Natomiast teraz wiem, czego się spodziewać. Dziękuję Ci ogromnie!

– A… Mogę z Tobą jechać? – zapytał – Może będę mógł w czymś pomóc?..

– Oczywiście! – uśmiechnęłam się szeroko – Dziękuję, że chcesz ze mną pojechać. Będzie mi raźniej! 

Khmer's home, Takeo, Cambodia

Nasz khmerski domek, Takeo, Cambodia (Paweł – dziękujemy!)

 

Szybko umyłam i zdezynfekowałam ranę, ukroiłam skibkę dla Gajki. Wciąż nie mogłam emocjonalnie obrobić zasłyszanych informacji. No i nie miałam pojęcia, co zrobić z psem. Wcale nie chciałam, by stała mu się krzywda. Po raz kolejny przeżywałam w duchu moment ataku mężczyzn. No tak, dałam na to przyzwolenie, ale – na bogów, nawet przez sekundę nie sądziłam, że oni to wprowadzą w czyn! Ja po prostu chciałam złapać tego zwierzaka, nic poza tym..

Przed oczami miałam scenę z innej przychodni, w innym miejscu świata, gdy pielęgniarka dziwiła się, że przyszłam bez psa. Ileż mi ona nawtykała za to.

– Mamy tu najmniej 4 pogryzienia w miesiącu, rozumie Pani! – peorowała –  A często więcej! Psa łapać trzeba, na obserwację dać, próbke pobrać! Wtedy nie trzeba tylu tych zastrzyków w człowieka ładować! 

No ale tam to było inne miejsce, inny kraj, inna kultura. A do tego w tamtej wiosce działała fundacja amerykańska, którza masowo szczepiła psy w okolicy, edukując weterynarzy i przeciętnych obywateli.

– To kolejna różnica kulturowa.. Tyle jestem już w drodze, a wciąż czasem nie łączę faktów.. – dumałam smutno, bandażując nogę – To kraj ludzi którzy polują. Kraj w którym nie tak dawno był taki głód, że ludzie kanibalizm uprawiali. A ja im o psie, że go chcę na obserwację..

No właśnie. Obserwacja. Trzeba było znaleść weterynarza.

Korzystając z netu, napisałam do naszego hosta, który w Kambodży mieszkał od lat i wiedział wszystko na jej temat.

– Weterynarz??? Obserwacja??? Zapomnij!!! To jest Kambodża!!! Wiesz ile ja się naszukałem, żeby znaleść weta dla mojego kota? Aska! Tu nie ma czegoś takiego, tu jest Kambodża! – odpisał szybko. – K-A-M-B-O-DŻ-A – rozumiesz?

No tak, to tłumaczyłoby zdziwienie Khmerów, gdy pytałam, gdzie mieszka weterynarz. Odpowiedz jest prosta –  weterynarz tu nie mieszka. Myślę jeszcze chwilę i znów stukam się w czoło  – jak mogłam oczekiwać jego obecności, skoro lekarzy tu brakuje?

Piszę więc do mojej ukochanej weterynarki:

– Ugryzł mnie pies. Niezaatakowany, nieprzestraszony – tak po prostu z nienacka, na ulicy. – wystukuję szybko przez komunikator – Jakie masz doświadczenia? Czy ten pies może być niebezpieczny dla innych? Czy, skoro ugryzł już mnie, może gryźć kolejne osoby?

– No może.. Ale nie na sto procent. Ale Asia, – odpisuje, sama majac za sobą 2 lata zawodowych doświadczeń w Azji – odpuść sobie. O wszystkim i tak zdecydują miejscowi ludzie. Jesteś na ich terenie, pamiętaj.

Wychodzę przed dom. Ściska mi gardło ciężar odpowiedzialności. Sąsiad już czeka, odpalamy motory. Jedziemy.

wesele, Takeo, Cambodia

Wesele. Takeo, Cambodia

 

Przed domem, pomimo późnej pory sporo ludzi. Część z nich elegancko ubranych, wchodzi albo wychodzi z weselnych namiotów, część z nich w charakterze gapiów stoi sobie na poboczu. Jest wśród nich mężczyzna, z którym rozmawiałam. Trzyma na rękach malutką dziewczynkę.

– O, jesteś! – uśmiecha się przyjaźnie na nasz widok – Widzę, że byłaś w szpitalu! Wszystko dobrze?

Streszczam krótko przebieg wieczoru, przedstawiam sąsiada.

– Tego się obawiałem. – zwraca się do mnie meżczyna. – U nas bardzo biednie jest. Ale dobrze, że skończyło się wszystko dobrze.

– A pies? – biorę temat za rogi.

– Jest, tak jak obiecaliśmy. My go znamy, on tu przychodzi do naszej suki. Znaleźliśmy właściciela. Zgodnie ze zwyczajem, pies został Ci podarowany. Możesz z nim zrobić, co chcesz.

Mrugam oczami, kompletnie zaskoczona obrotem spraw. Dostałam psa, który mnie pogryzł. Znakomicie.

– Ale… Ja go nie chcę! – próbuję się bronić.

– Ale jest Twój! – stanowczo mówi mężczyna – Tak każe tradycja!

No tak. Z tradycją nie podyskutuję. Wiadomym jest, że miejscowe zwyczaje, wierzenia, zabobony silnie determinują życie ludzi i nie jest ważne, czy mamy do czynienia z Kambodżą, Szwajcarią czy z Polską (troszkę o tym tu). Ale może mogę ją jakoś obejść.

– Dobrze, czyli pies jest mój, tak?

– Tak – uśmiechnał się sąsiad.

– I mogę zrobić z nim co chcę, tak?

– No, tak..

– To może zwrócimy go właścicielowi? Albo znajdziemy mu nowy dom? –  mówię szybko, widząc, że Khmer zaczyna machać rękami w proteście – Ja tu nie mieszkam, właśnie wyjeżdżałam nad morze, gdy to wszystko się wydarzyło. Niedługo wyjadę z Kambodży. Nie wezmę go ze sobą. 

– Nikt tu nie przygarnie psa. – odpowiedział Khmer – Wątpię.. My tu psy traktujemy inaczej niż Wy, w Europie..

– Więc może ja go  Wam daruję. Proszę, przyjmijcie go, bo co ja z nim zrobię. – tłumaczę – Szkoda psa.. On do Was przychodzi, zna Was. Czy ten pies był szczepiony na wściekliznę?.. – zapytałam bardziej z obowiązku, czując absurd tego pytania.

Mężczyznie brwi podjechały do góry ze zdziwienia.

– Pies?.. Szczepiony?.. Ja wiem, że w Europie to robicie, ale my jesteśmy w Kambodży.. Tu dla ludzi lekarstw brakuje.. – rozłożył bezradnie ręce i zaczął tłumaczyć naszą rozmowę przysłuchującym się nam ludziom. 

– To Twoja córka? – zapytałam – Piękna dziewczynka!

– Tak – uśmiechnął się Khmer – A to moj synek. – wskazał rękę na chłopca ze spidermanem na koszulce – To jest moja żona – wskazał na śliczną kobietę w zaawansowanej ciąży –  matka, siostra i ojciec – wyliczał.

– Sus dei!.. Sus dei!.. Sus dei!. (dzień dobry)- mówiłam, kłaniając się każdemu z osobna. Piękne było to, jak ich początkowo surowe twarze rozpromieniały się w uśmiechu.

– A to nasz dom! – dodał z widoczną dumą, wskazując budynek za plecami.

Było z czego być dumnym. Kraj, wycieńczony wojnami i reżimem Pol Pota wolno wstawał z ruiny. Porządny dom był niewątpliwym skarbem.  Ten był drewniany,  duży i przestronny, postawiony khmerskim zwyczajem na wysokich palach. Wokół było sporo miejsca – przestronne podwórko, troszkę ogródka, warsztat z tył. Wszystko było ogrodzone siatką, za którą siedział feralny pies.

– Co mamy zrobić z psem? – zapytał, kończąc prezentację.

– Nie wiem. Pies jest wasz, jest stąd. Ja jestem obca. Ja wyjadę, wy tu zostaniecie. To wy musicie zadecydować.

– Ale jakie jest Twoje zdanie? Najpierw chcemy usłyszeć Twoje zdanie. Masz pierwszeństwo, bo to Ciebie on ugryzł. A potem my wypowiemy swoje.

– Przepraszam Was, ale nie czuję się na siłach. To wasze miasto, wasza ulica, wasz dom. Może by się dało znaleść kogoś, kto by się tym psem zaopiekował?..

Khmerzy przez chwilę szemrali rozmową, jakby coś ostatecznie ustalali. W końcu starsza kobieta, ta sama, która najpierw zamknęła przed psem bramę, zaczęła coś do mnie mówić.

– Nikt tu się nim nie zaopiekuje. Pies jest niebezpieczny. Ugryzł człowieka. – przekładał mi mężczyzna na agnielski. Pomimo, że miał dobry zasób słów nieustannie musiałam się koncentrować, by rozumieć, co on do mnie mówi –  Wie Pani, my tu mieszkamy, żyjemy. Na tej ulicy bawią się dzieci. A jak to się powtórzy? Pogryzie kogoś z nas. Leki są kosztowne. Lekarzy nie ma. Nasze bezpieczeństwo jest najważniejsze. My już zadecydowaliśmy. W imieniu nas wszystkich – dodał – moja matka zaprasza Cię na zjedzenie psa. To taka nasza tradycja. 

Bogom dziękować, że sąsiad mnie uprzedził, a i tak miałam oczy jak pięć złotych. 

– My oczywiście przygotujemy psa tak jak należy. Nic z niego się nie zmarnuje. Natomiast dla wyłącznie dla Ciebie przyrządzimy wątrobę, tak by Cię chroniła przed zachorowaniem. My wiemy, że najważniejszy jest zastrzyk. Ale tak każe tradycja i tak trzeba zrobić. Proszę, przyjmij nasze zaproszenie.

Starsza kobieta patrzyła wyczekująco, a we mnie wybuchały emocje. Jednak bezpośrednie zderzenie z tak inną od naszej kulturą nie było dla mnie łatwe. W uszach dźwięczały mi słowa mojej weterynarki: „Aska, odpuść.. Jesteś na ich terenie..”

Odpuściłam. I odmówiłam. Najdelikaniej jak się dało, by nie urazić rozmówców. Wymówiłam się, że jutro jednak chcemy wyjechać nad morze.

– Możemy poczekać do poniedziałku. Wróci już Pani w poniedziałek?

– Nie! Napewno mnie nie będzie! Ja nie wiem, kiedy wrócę..  – rozpaczliwie spojrzałam w stronę sąsiada, szukając ratunku. Tym razem czułam, że tu jest moja granica w poznawaniu obyczajów. Nie, zdecydowanie nie chciałam brać udziału w ceremonii, bo nie chciałam, by ten pies umierał. Ale – z drugiej strony rozumiałam Khmerów i ich poczucie zagrożenia, choć dopiero zaczęłam sobie zdawać sprawę z siły miejscowego przekazu. 

Jak ostatecznie skończyła się ta historia – nie wiem, na miejsce zdarzeń już nigdy nie udało mi się wrócić. Dodatkowej pomocy lekarskiej szukałam w stolicy. Noga bolała, płyn sączył się nieustannie, poza tym wciąż brakowało immunoglobulin do pełnej terapii. Lekarze zajęli się sprawą fachowo, oczyścili ranę, doszczepili tężec, zaopatrzyli w antybiotyk, rozpisali cykl szczepień i zalecili pozostanie w stolicy na parę pierwszych dni.

Zostałyśmy, po raz kolejny rewidując nasze podróżnicze plany. Chodziłyśmy na plac zabaw, podglałyśmy barwne życie w Phnom Penh, uzupełniałyśmy swą wiedze w Muzemu Narodowym i Królewskim Pałacu. Korzystając z netu, pisałam bloga, przeżywając raz jeszcze zdarzenia z ostatnich dni. Cieszyłam się, że wszystko skończyło sie dobrze, jednocześnie czując żal za niepotrzebnie straconym psiejskim życiem. Bo życie zawsze jest wartością – czyjekolwiek by ono nie było.

 

Takeo Cambodia children

Dzieciaki. Takeo, Cambodia 

 

 

***

Post scriptum

Dla osób które wpadną w problemy zdrowotne serdecznie polecam duży i świetnie wyposażony prywatny szpital – Royal Phnom Penh Hospital. Niestety jest on bardzo drogi, wiec zdecydowanie potrzebne będzie ubezpiecznie. W naszym przypadku Szpital nie chciał zaakceptować bezpośrednich gwarancji od Warty, ale – dzięki chęci pomocy płynącej ze strony zarówno ubezpieczyciela, jak i szpitala dość szybko znaleziono satysfakcjonujące wszystke strony rozwiązanie.

Do samych zaś szczepień polecam nowoczesny Instytut Pasteura, zlokalizowany w centrum Phnom Penh. Mają tam w zasadzie wszystkie potrzebne w Kambodży szczepionki, a wizyta biegnie bezproblemowo i jest tańsza niż w szpitalach, ponieważ nie wymagają oni konsultacji lekarskiej. Wybiera się szczepienie, płaci w okienku, pielęgniarka serwuje zastrzyk i idzie się do domu. 

Ceny szczepionki na wściekliznę Verorab (Sanofi Pasteur) wahają się od 27 USD na prowincji (Kampot) do 35 USD w Phnom Penh (bez konsultacji lekarskiej). Dla porównania dawka tej samej szczepionki w Malezji kosztuje pomiędzy 118 USD, a 230 USD. Koszt immunoglobuliny jest znacznie wyższy.

Nie tylko bezdomne psy bywają groźne. Do popularnych zwierząt, które mogą pogryźć należą bez wątpienia koty, lisy szczury, wiewiórki, nietoperze i małpy. Poniżej trzy linki do stron, które na szybko dostarczą Wam garść potrzebnych informacji:

World Healt Organisation 

Zakład Epidemiologii i Medycyny Tropikalnej Wojskowego Instytutu Medycznego

Chwila dla pupila

***

I na koniec ciekawe zestawienie różnych tabu pokarmowych, prezentowane przez Wikipedię oraz artykuł z Na Temat, który – w aspekcie Europy – dość mnie zaskoczył. Jeśli znacie jakieś inne, wartościowe publikacje na temat wścieklizny oraz tabu pokarmowych, będę zobowiązana, jeśli podzielicie się nimi w komentarzach.

0 0 vote
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

8 komentarzy
Newest
Oldest Most Voted
Inline Feedbacks
View all comments
Marcin
Marcin
6 lat temu

Jakby się tak zastanowić, to wcale nie jesteśmy kulturowo tak daleko od nich.
Wychowałem się na podkrakowskiej wsi. Psi smalec i kocie skórki wcale nie były czymś niezwykłym. Nigdy nie widziałem tego w zastosowaniu ale rozmowy się słyszało.

Jaki w Kambodży jest cel trzymania psów? Do pilnowania zagrody? Jako żywność?
Jeżeli je jedzą to niczym się to nie różni od naszych kur. Za dziecka pamiętam, że co agresywniejsze koguty szły do gara jako pierwsze, bo nas goniły.
Gdybym miał dzieci i kury to pewno bym postępował tak samo.

Pies zaatakował i został zabity. Nie będzie się już rozmnażał. Przyszłe pokolenia Joann nie zostaną pogryzione przez przyszłe pokolenia tego psa. Zostało po nim miejsce dla innego, może lepiej usposobionego. Szanse na pokojową koegzystencję ludzi i psów odrobinę wzrosły.
Przynajmniej tak staram się to sobie tłumaczyć.

A że go zjedli? Może są lepsi od nas. U nas psy się usypia i jakoś (nie wiem jak) utylizuje zużywając energię. Oni zjadając go darowali dodatkowy dzień lub dwa życia lokalnemu kurczakowi czy świni.

Właściwie jak się zastanowić to zabić=zjeść wydaje się najwłaściwszą drogą.
U nas się tak nie robi. Niewiele brakuje żebyśmy zabijali wielką krowę zjadając z niej 20%-30% bo ozor jest fuj, policzki blee, a nerki -fe. Kończę bo zbaczam z tematu.

Aśka, dla Ciebie ta cała historia jest zapewne bardzo emocjonalna. Pogryzienie, stres z załatwianiem zastrzyków, strach twój, strach psa. Jeżeli ten wpis Cię uraził to przepraszam.

seweryn
seweryn
6 lat temu

Zarypiasty artykul,jestem pod wrazeniem

ajra
ajra
6 lat temu

Zjedzenie psa być może chorego na wściekliznę nie jest niebezpieczne dla zdrowia?

Ewa
Ewa
6 lat temu

Asiu, nie wiem czy zdajesz sobie do końca sprawę, jak tymi swoimi wpisami otwierasz oczy na świat. Bardzo Ci za to dziękuję.
Mam nadzieję, że szybko wrócisz do zdrowia, czego Ci życzę z całego serca.
Pozdrawiam Was
Ewa Stec

Oli
6 lat temu

Mega mocna historia. Dobrze, że z nogą już wszystko w porządku. Jak się domyślasz, też pewnie nie zdecydowalibyśmy się na psią wątróbkę. Tylko zwierzaka szkoda…
Pocieszamy się, że takie przygody nas w Kambodży ominęły.
Zdrowia!

x

Check Also

Killing Cave, Phnom Sampeau. Cambodia

Czerwoni Khmerzy, czyli jak zginął Pol Pot – cz. II

„Czerwoni Khmerzy, czyli jak zginął Pol Pot” – cz. I znajdziesz TUTAJ. Weszłyśmy z maluchem na ...